Dzisiaj Halloween, więc wypadałoby napisać coś o Halloween, choć czasu mam mniej niż mało, a pomysłów na notkę jeszcze mniej. A właściwie inaczej – pomysł to mam, tylko mi się go rozwijać nie chce. Pomysł jest, jak zawsze, prosty. Gdzie się nie obejrzę to widzę propozycje seansów na halloweenowy wieczór. Zatem ja, przekornie, wydumałem, żeby napisać, czego w ten wieczór nie oglądać. Oczywiście z klasycznych pozycji, a nie „Rekin spotyka Krewetkę”.
Faworyta mam w zasadzie jednego, ale za to zgrubejrurowego. Chciałbym bowiem zhejtować najbardziej oczywisty i najbardziej wydawać by się mogło sensowny wybór – „Halloween” Johna Carpentera.
„Halloween” zostało protoplastusiem slashera (było przed nim kupę slasheropodobnych wyrobów, ale to on dzisiaj robi za metr z Sevres) – prawda. „Halloween” rozpoczęło wielką karierę Jamie Lee Curtis – prawda. „Halloween” na halloweenowy seans wybrał Randy Meeks – prawda. „Halloween jest cholernie nudnym filmem – prawda!
Jeśli więc nie widzieliście filmu Carpentera, a chcecie mieć przyjemny halloweenowo-filmowy wieczór to omińcie go szerokim łukiem, bo się zanudzicie, a okazja do poprawki będzie dopiero za rok. Poprawki fajnego halloweenowo-filmowego wieczoru rzecz jasna.
Nie myśląc za dużo, hejtem obsmarowałbym jeszcze na pewno „Koszmar z ulicy Wiązów”. Oryginalny. Hejtem mniejszym, bo zawodu z „Halloween” chyba żaden horroro-slasher nie pobił, ale tak naprawdę to ja nigdy nie lubiłem Freddy’ego Kruegera. RUN FOR COVER.
Trójka mnie przeraziła, przyznaję – małolatem byłem, to jeden z pierwszych filmów, jaki w ogóle na wideo widziałem – ale gdyby ktoś chciał mnie teraz namówić na maraton wszystkich części dzieła Cravena to chyba wolałbym pójść na balet. Do końca nie umiem tego nawet uzasadnić, ale Freddy męczy mnie swoją infantylną dziecinnością, która robi wrażenie chyba tylko na dzieciach właśnie (oki, oki, nie kumam baśniowej konwencji, dobrze już) i tylko one mogłyby się tu czegoś przestraszyć. Freddy jest zbyt przerysowany, aby być straszny, a wypadałoby, żeby taki był skoro to kanon strasznych czarnych charakterów.
Pojechałem po Carpenterze, pojechałem po Cravenie, pojadę też po George’u A. Romerze, a na ofiarę hejtu – łatwy wybór – wskażę „Dzień żywych trupów”. Chyba najnudniejszy film o żywych trupach, jaki w życiu widziałem (nie licząc tych nakręconych za 10 tysięcy lirów). Zanim cokolwiek się tam zaczyna dziać mija godzina, co niestety nigdy nie wróży niczego dobrego dla filmu. Gdyby to nakręcił jakiś Alan Smithee czy inny Uwe Boll, a film nie byłby częścią trylogii (wtedy trylogii) to zapewne pies z kulawą nogą, by tego nie oglądał.
A Wy, jakie macie propozycje takich filmów, których należałoby omijać w Halloween i w każdy inny dzień też?
Podziel się tym artykułem: