Daj mi rolę, a dostanę nominację do Oscara. Od zawsze jestem zdania, że nie ma dobrych aktorów, a są tylko aktorzy, którzy czekają na dobry scenariusz. Oczywiście są aktorzy wybitni, wyjątki potwierdzające tę regułę, którzy zagrają nawet nogę od stołu, ale cała reszta to biedactwa czekające na to, aż ktoś im coś dobrego napisze. A jak się doczekają, to większość ludzi się dziwi, skąd reżyser wytrzasnął tego czy tamtego aktora (Christoph Waltz anyone?), bo przecież był świetny. Nieprzypadkowo sporo ostatnich laureatów Oscara (szczególnie tych mniej znanych do tej pory) nagle po pięciu filmach w jednym roku gdzieś przepada. To nie żadna oskarowa klątwa. Nie mają czego zagrać.
Tak, myślę, że przynajmniej kilku innych aktorów wyciągnęłoby z Hansa Landy tyle samo. W końcu w filmografii Waltza przez Benkartami jest 91 tytułów. I co, nagle jest genialny? (tak, tak, wiem, zaraz pewnie ktoś sobie zrobi retrospektywę filmów Waltza i odkryje, że zawsze był świetny; po fakcie to każdy mądry).
No ale nie piszę tego po to, by rozprawiać o Waltzu. Piszę, bo obejrzałem sobie „Sesje” (może kiedyś recknę, ocena 7/10 w każdym bądź razie), a w nich Johna Hawkesa…
O kurde. CAŁA NOTKA NA NIC! Tak to jest, jak się chce coś na szybko napisać. Byłem pewny, że dostał nominację do Oscara za tę rolę. Hehe. No ale kasować nie będę. W końcu jedną nominację za „Winter’s Bone„ ma i to będzie musiało starczyć… Wracając więc do tematu… Ile razy widzę Johna Hawkesa w roli innej niż czwartoplanowa – karierę nominacja mu rozruszała – to przypomina mi się „Od zmierzchu do świtu” i ta scena.
1:47. Ciekawe, czy sam w to wierzył, że za parę lat rzeczywiście zagra oskarowo. Bo o widzów jestem zupełnie spokojny, że nawet nie zwrócili na niego większej uwagi.
Podziel się tym artykułem: