„- Słyszałeś, robią remake Pamięci absolutnej. – Co? – No, z Colinem Farrellem. – COOO?”. To się nie mogło udać. A jednak się udało.
Porównywać do klasycznego filmu z Arniem tegorocznej produkcji za dużo nie ma co. Wszyscy kochamy klasyczne filmy z Arniem, wszyscy widzieliśmy je po sto razy i wszyscy znamy najlepsze sceny i teksty na pamięć. I remake tego nie zmieni. Ale to, że poprzednika kochamy, znamy i oglądamy nie znaczy, że od razu trzeba z automatu stawiać krechę na produkcji nowej. Produkcji naszych czasów, innych niż jeszcze ćwierć wieku temu. Zwykle okazuje się, że śmiało mozna ja postawić po seansie, ale czasem jest inaczej. To jest ten przypadek.
Nie ma też co porównywać, bo różnic jest wiele. Zniknął Mars, akcja w całości dzieje się na (i w) Ziemi itd. Można co najwyżej pożałować olania fajnych motywów. Okna/telewizora, skanera na lotnisku, kulki w nosie, „uznaj to za rozwoda” itd. A przede wszystkim absolutnego braku krwi. Trochę zostało, np. wepchnięte zupełnie od czapy trzy cycki (okaleczenie o wątek mutantów nie ułatwiło sprawy). Jeden w zasadzie tylko stary motyw został rozegrany koncertowo, czyli gruba baba na lotnisku. Ta im się w remake’u udała.
Oglądać więc trzeba ten film jako zupełnie nowy film bez garba klasycznego oryginału. A wtedy frajda będzie duża. Główna w tym zasługa świetnej scenografii i całej otoczki, w której dzieje się akcja filmu. Świat przyszłości wygląda tu naprawdę bardzo ładnie (w swej brzydocie) i cieszy oczy od samego początku do końca. Komputery pracowały pełną parą, ludzka wyobraźnia nie zawiodła, a na ekranie widać każdy dolar (banał, ale pasuje, co poradzę) wydany na dekoracje. Dawno już tak fajnej wizji przyszłości nie widziałem i nie bałbym się porównywać TR do „Blade Runnera”, choć jednak klimat tego drugiego jest o wiele gęstszy, co potęguje wrażenie. Ale mówię o samej warstwie wizualnej.
Co tam otoczka wizualna, gdyby z ekranu wiało nudą. Na szczęście nie wieje. Akcja pędzi do przodu i naliczyłem chyba tylko jeden typowy zapychacz („no już, kończcie się całować i napierdalajcie”). Dzieje się sporo. Tak dużo, że – nie ma co ukrywać – scenarzyści sami pogubili się chyba w swojej fabule, a montażyści wycięli za dużo, żeby wszystko jasno i prosto zrozumieć. Ale co tam fabuła, kiedy można po prostu nacieszyć oczy fajnymi parkurami, rozwałkami i pościgami. Mnie najbardziej urzekła scena, w której Kate Beckinsale wślizgiem sunie w kierunku zjeżdżającej w dół windy i z rozpędu wpada do niej przez okienko w suficie. Samo to, że w filmie znalazły się takie smaczki oznacza, że jego twórcy nie olali sprawy stawiając na znany tytuł, który zapewni widownię, nie dodając od siebie niczego więcej niż zwykła przyzwoitość nakazuje.
Aktorsko wszystkich zmiótł Colin Farrell, który tym filmem powinien triumfalnie powrócić do roli gwiazdy blockbusterów. Naprawdę miło się na niego patrzyło i do Arniego nie ma go co porównywać, bo wiadomo – mięśni nie ma, ale z kolei Arnie nie miał talentu aktorskiego. To w zasadzie popis Colina, a reszta mu partneruje zadowalając się trzecim tłem. W końcu troszkę więcej Cranstona było tu niż zwykle, ale i tak Walter może zaliczyć tę rolę do długiej listy filmów, w których niepotrzebnie marnował przez pięć minut swój talent. Co do Beckinsale i Alby Biel to po prostu były na ekranie i robiły swoje – nic nie pokazały więcej niż tyłek w majtkach, więc czym innym mogłyby zaskoczyć?
Podsumowując – nowa „Pamięć absolutna” to kawał dobrej rozrywki i wybuchowe lekarstwo na nudę, któremu – standardowo jak chyba każdemu blockbusterowi – można wytknąć parę rzeczy w scenariuszu, ale które spełnia swoją rolę – rozrywa. 8/10
(1419)
PS. Mnie (czyt. polskiego widza) rozbawiło, że zmienili George’a/Kuato na Matthiasa, a Melinę zostawili. Choć – jakby chronił ich szósty zmysł, bo przecież nie mogli znać polskiego znaczenia tego imienia – nie nadużywali go i z ekranu padło bodaj tylko raz.
PS2. Dobrze widziałem – Quaid miał w lodówce futurystycznego Heinekena? :)
Podziel się tym artykułem: