Nikt tak jak w Hollywood nie wie, jak zarabiać pieniądze. Oto kolejny przykład potwierdzenia tej tezy. Zrobili film z sympatycznym pluszowym miśkiem i teraz mogą trzepać kasę nie tylko z filmu, ale i ze sprzedaży replik sympatycznego pluszowego miśka. Genialne i zapewne przemyślane od pierwszej sekundy pracy nad filmem. Jedynym problemem, jaki mógł przeszkodzić realizacji tego śmiałego planu była możliwość zrobienia marnego filmu z sympatycznym pluszowym miśkiem, ale opatrzność czuwała nad twórcami, bo nakręcili nie tylko dobry film z sympatycznym pluszowym miśkiem, ale i bardzo dobry film z sympatycznym pluszowym miśkiem.
Sympatyczny pluszowy misiek – to tak na wypadek, gdyby w powyższym akapicie było za mało sympatycznych pluszowych miśków.
Od raz na wstępie (hue hue) zaznaczę, że nie jestem zaznajomiony z poprzednimi dziełami pana Setha MacFarlane’a, bo jak wiadomo animek w żadnej postaci nie lubię i… no nie lubię. I choć nie wątpię, że być może coś mnie omija wraz z olewaniem „Family Guya” itp., a „Ted” mi się podobał, ale nie czuję chęci nadrobienia tych animowanych zaległości. Przynajmniej na razie. Co za tym idzie moja opinia o filmie nie jest w żaden sposób związana z telewizyjnymi przygodami MacFarlane’a.
Pewien chłopiec marzy o przyjacielu. Gdy pod choinkę dostaje pluszowego miśka, sympatycznego pluszowego miśka, rzuca w powietrze życzenie co by pluszak ożył. I voila. Z samego rańca okazuje się, że sympatyczny pluszowy misiek ożył, a nasz chłopiec ma wymarzonego przyjaciela.
Mijają lata.
Fajne w „Tedzie” jest to, że każdy wie o tym, iż sympatyczny pluszowy misiek umie mówić i ma osobowość. Już chyba przy okazji trailera dzieliłem się radością z tego faktu, który pozwolił na to, by nie trzeba było marnować pół filmu na serię gagów typu „mój misiek mówi! taaa, jasne, a ja mam w słoniu karafkę”. To byłoby nudne. A tak, sympatyczny pluszowy misiek celebryta unika, a my razem z nim, zdziwionych spojrzeń i pytań o swoje „człowieczeństwo”. Wręcz przeciwnie, nikogo nie dziwi i jest traktowany jak coś normalnego. Oczywiście w granicach swojej niemal badsanta’owej osobowości… zwierzęcowości.
Nie ukrywam, bo i nie ma co ukrywać, że „Ted” bardzo przypadł mi do gustu i sądzę, że to jedna z lepszych komedii, jakie można było ostaaaaatnioooo obejrzeć. Pasuje mi w nim właściwie wszystko, choć szczerze powiem, że nie umierałem ze śmiechu tak jak np. podczas pierwszego seansu „Superbad” (i dlatego „Ted” maksymalnej oceny nie dostanie). Co nie znaczy, że okazji do śmiechu nie było – wręcz przeciwnie. Każda właściwie scena i każdy dialog zostały tu wykorzystane na żarcik i nie przypominam sobie, żeby zmarnowano jakąkolwiek okazję na zaserwowanie śmiesznego tekściku czy gagu. Przez cały seans można więc m.in. łowić nawiązania do różnych filmów, szukać miejsc, w których tłumacz nie zakumał żartu albo coś źle przetłumaczył, a przede wszystkim czerpać radość z każdego otworzenia pluszowego pyska przez tytułowego Teda. Bo to on jest tutaj źródłem wszystkiego co najlepsze, przez co obsada aktorska nie musi się już wysilać i nawet jak ktoś nie lubi Marka Wahlberga to nie ma podstaw do marudzenia na to, że zepsuł film.
Tak, „Ted” to taki one-bear-show i jeśli ma się takie samo poczucie humoru jak i on, to zabawa musi być przednia. Owszem, momentalnie humor sympatycznego pluszowego miśka jest ciężki i ociera się (kciukiem) o fekalia, ale skłamałbym, gdybym napisał, że moje poczucie przyzwoitości zostało w jakiś sposób w trakcie seansu zgwałcone. Być może dlatego, że MacFarlane osiągnął tu ten poziom ironii i absurdu, który pozwala mu obronić każdy niesmaczny żarcik. No może poza „wytryskiem”, który jako jedyny zgrzytał mi z całego seansu. Z wyjątkiem tej krótkiej scenki na dużym zbliżeniu – „Ted” trafił dokładnie w mój humor i nie powiem – też bym chciał, żeby został moim przyjacielem. Sądzę, że byśmy się dogadali. 9/10
(1421)
PS. Giovanni Ribisi jest największym żyjącym aktorem. Uwielbiam gościa od zawsze.
Podziel się tym artykułem: