Nie wiem, co mnie podkusiło do ataku na to 1400. Jakie 1400? No 1400 recenzji na Q-Blogu. W tej chwili brakuje do tej liczby tylko 14. Tylko i aż. Bo napisanie czternastu recek za jednym zamachem to nie takie hop siup, jakby się to mogło wydawać. Przy piątej/szóstej nadchodzi kryzys, a do końca w takim momencie jeszcze daleko. No ale spróbuję korzystając z tego gównianego pogodowo dnia, który do niczego innego się nie nadaje.
Poza tym może nie będzie tak źle. W końcu zamierzam zreckować te filmy, które widziałem w tym roku, a jeszcze ich nie zreckowałem, a to oznacza, że widziałem je miesiąc, dwa i więcej temu, czyli nic z nich już nie pamiętam i nie będę miał wiele do napisania 🙂
Tradycyjny Niepotrzebny Wstęp za nami, możemy przystąpić do wyzwania.
Kolacja dla palantów [Dinner for Schmucks]
Czasem człowiek w przypływie niezrozumiałego impulsu robi coś dziwnego. Tak było w przypadku tej właśnie komedii, którą obejrzeliśmy z Aśkiem za dziesięć zeta na VOD. Specjalnie wspominam o Aśku, żeby pokazać, że nie tylko ja dostałem tej pomroczności jasnej – coś wtedy musiało wisieć w powietrzu.
Nie jest to komedia tak zła, żeby z powodu straty 10 zyli wszczynać rewolucję, ale nie jest to też komedia na tyle dobra, żeby ja na nią wydawać. Seans w telewizji – to najwyżej, na co zasługuje.
Aby przypodobać się szefowi, liczący na awans podwładny zgadza się odwiedzić go na tytułowej Kolacji dla Palantów. Każdy z uczestników ma za zadanie przyprowadzić na nią największego świra, jakiego jest w stanie znaleźć. Niech wygra najlepszy.
Remake francuskiego filmu, którego nie widziałem. Nie sądzę jednak, żeby podobał mi się bardziej, bo akurat francuskie komedie to mi nie za bardzo wchodzą ze wskazaniem na w ogóle (choć trochę mi weszło). Amerykański remake to sztampowa komedia z ogranymi komediowymi twarzami, które owszem są w stanie rozbawić każdego, ale czasem to za mało, żeby móc się zachwycać filmem. Tu nie wystarczyło, a z filmu do dzisiaj pamiętam już tylko fajne kompozycje z myszy, które zrobiły na mnie wrażenie 🙂 6/10
***
Dookudu
Powrót Mahesha Babu na ekrany po naprawdę długiej przerwie przyniósł sztampowe tollywoodzkie dzieło, które nie wyróżnia się niczym specjalnym na tle setek innych tollywoodzkich dzieł z kolejnymi superhirołsami. Czyli masa nieśmiesznego humoru, walka o rodzinę i solidna dawka naparzania. Bez dwóch zdań w użyciu był Tollywoodzki Szablon.
Jak przystało na Mahesha, który jak sam twierdzi nigdy nie kopiuje w swoich filmach żadnych innych filmów (nie to, co wszyscy inni w Indiach, on nie!), zaserwowany nam tu został motyw zerżnięty prosto z „Good Bye, Lenin” (co jak co, ale tamtejsi filmowcy mają doskonałe rozpoznanie filmowego rynku; zresztą, bodajże w „Ayan” można było zobaczyć jak to działa). Kopii doczekał się również jakiś chiński film, ale już nie chce mi się sprawdzać jaki – tak tylko ironiczny chciałem być.
Ojciec (Prakash) nieustraszonego policjanta (Mahesh) budzi się po latach ze śpiączki. Syn w przerwie między łapaniem bandytów i rozgryzieniem rodzinnej tajemnicy z przeszłości, robi wszystko, by ojciec nie został narażony na żaden wstrząs mogący spowodować pęknięcie jego serca. Udaje więc, że wszystko jest w porządku i wiele się przez te lata nie zmieniło. A już na pewno nie na gorsze. 6/10
***
20 lat później
Nigdy nie wiesz, jak beznadziejnie może skończyć się jakiś film dopóki nie zobaczysz polskiego filmu… „20 lat później” to przykład prawdopodobnie najgorszego zakończenia filmu ever. A szkoda, bo do ostatnich 10 minut wszystko było w jak najlepszym porządku i spokojnie szósteczka by była, a pewnie i więcej, gdyby zakończyli tę całą historię inaczej.
To film wiekowy i piszę o nim tylko dlatego, bo znalazł się na liście obejrzanych filmów. A obejrzałem go przypadkiem w telewizji kiedyś strasznie rano.
Historia dwójki dzieci z NRD, których rodzice wpadają podczas próby ucieczki do RFN-u. Dzieci trafiają do domów dziecka, a potem finalnie znajdują nowe rodziny. On w NRD, ona u dyplomatów z Polski. Równocześnie ich rodzice, którzy w międzyczasie zdążyli wyjść z więzienia próbują je odnaleźć.
Brzmi ciekawie i rzeczywiście jest ciekawe. A potem przychodzi ten nieszczęsny koniec.
***
Dług [The Debt]
Zaczynam podejrzewać, że jest jakaś Klątwa Filmów, Które Oceniłem Na 6 – przeglądam, jaki film nie doczekał się z mojej strony oceny i jak na razie każdy z nich ma 6/10. „Dług” też, choć z perspektywy czasu nie wiem już, czy to nie za dużo, bo ostatnie pół godziny to w półśnie oglądałem.
A szkoda, bo temat był fajny (remake to zdaje się jakiegoś izraelskiego filmu jest) i ciekawy. Wojna, zemsta spotkanie po latach – wszystko to, co lubię zebrane w jedno. Do tego dobrzy aktorzy i zdaje się (bo nie wiem czy dobrze pamiętam 🙂 ) równie dobry reżyser.
Skończyła się wojna, izraelscy agenci przemierzają świat w poszukiwaniu hitlerowskich zbrodniarzy wojennych. Jedna z misji kończy się sukcesem, odnaleziony zbrodniarz ginie, a agenci wracają do kraju w glorii chwały. Mijają lata, okazuje się, że jak każda róża, także i ta związana z sukcesem misji ma kolce.
W dzisiejszym kinie tak bardzo często sięga się po prawdziwe historie, że czasem to już przesada. Tymczasem tutaj przydałoby się, gdyby to była prawdziwa historia. Nie jest.
***
The Flowers of War
Uff, w końcu jakiś film nie na szóstkę… Chińska superprodukcja wojenna w reżyserii Zhanga Yimou (yeah, nazwisko całkowicie z pamięci!) z Christianem Bale’em w roli głównej. Brzmi bombowo i rzeczywiście jest nieźle. Nie rewelacyjnie, ale i tak 8/10.
Nankin, druga wojna światowa. W miejscowej katedrze znajdują schronienie pewien Amerykanin, dziewczyny z liceum oraz miejscowe prostytutki. Chronią się tam przed japońskim okupantem. Łatwo nie będzie.
O pogromie mieszkańców Nankinu powstało już wiele filmów. Ten jest kolejny, ale reżyser w miarę możliwości postarał się uniknąć taniego wstrząsania swoim widzem (Japończycy nie przebierali w środkach delikatnie sprawę ujmując) na rzecz opowiedzenia historii kilku osób z dramatem miasta w tle. Słodko nie jest, a mocnych scen nie brakuje, ale nie jest to wesoła historia, która wydarzyła się w wesołym miejscu. Niestety.
Czyli – trudny to temat opowiedziany w miarę przystępny sposób. A że Yimou świetnym filmowcem jest, to i pełno tu świetnie sfilmowanych scen. Film nie pozostawia widza z rozdziawioną buzią i może nie chce się wyć z bezsilności na myśl o tym, co jeden człowiek może zgotować drugiemu, ale to kawałek solidnego rzemiosła.
***
Immortals. Bogowie i herosi 3D [Immortals]
Wracamy do Szóstek, choć znowu nie wiem, czy nie za łaskawy byłem. 6/10, słowo się rzekło na Q-Fejsie, cofnąć nie mogę.
Zabijcie mnie, ale nie mam pojęcia o czym to było. Ktoś z kimś się bije na miecze, oszczepy i łuki, znowu półnadzy wojowie z sześciopakami biegają po ekranie, a między nimi plątają się bogowie, półbogowie i inni ćwierćbogowie. Jedna wielka napieprzanka w stylu „300”.
Nie jestem fanem stylu „300”, więc i „Immortals” dupy mi nie urwali, ale zdaje się, że lepsze wrażenia z seansu miałem niż po obejrzeniu zwiastunów. Stad pewnie taka ocena, bo spodziewałem się o wiele gorszej kaszanki.
Miała być sieczka i sieczka była bez dwóch zdań, choć ta krew z komputera, to chyba nigdy nie będzie robić takiego wrażenia jak ta „prawdziwa”. No i szkoda, że najbardziej krwawa scena była do obejrzenia na zajawkach już przed filmem – to zawsze jest zawód, gdy człowiek spodziewa się czegoś więcej, a tego nie ma w filmie. Coraz częściej wystarczy obejrzeć zwiastuny i sneak peaki i wystarczy.
***
Cyrus
Mały niezależny film z gatunku, którego nigdy nie potrafię nazwać, a który rozpoznaje się po charakterystycznej ścieżce dźwiękowej. Czyli taka niby-komedia, niby-zaangażowany-obyczaj. Coś w deseń „Powrotu do Garden State„.
Z tą różnicą, że „Cyrus” „Powrotem…” nie jest z żadnej strony. Życiowy rozbitek (mój ulubiony „komik” John C. Reilly tym razem obsadzony bez skuchy) poznaje sexi MILF-etkę (Marisa Tomei). MILF-etka, jak sama nazwa wskazuje, ma syna (Jonah Hill), dorosłego w zasadzie faceta uczepionego do jej cycka (kto by nie chciał w sumie…). Chłopak niby toleruje nowego znajomego mamy, ale w rzeczywistości robi mu koło pióra.
Mogło być fajnie, naprawdę. Był w tym filmie gdzieś tak w okolicy jego połowy taki moment, w którym pomyślałem sobie: „no, to teraz się zaczyna!”. Nie zaczęło się, wręcz przeciwnie. Równią pochyłą zaczął „Cyrus” spadać aż do nędznego finału. 5/10.
***
Klub dyskusyjny [The Great Debaters]
W kraju takim jak Polska trudno uwierzyć, że istnieje coś takiego jak obiektywne ocenianie poziomu dyskusji i bezsporne wyłonienie, która z jej stron wyszła z dyskusji zwycięsko. Wystarczy poprzyglądać się chwilę naszej polityce… Tymczasem w Stanach zrobili z tego konkurencję i nikt po ogłoszeniu wyniku kolejnej debaty nie leje się po pyskach myśląc, że został niesprawiedliwie potraktowany. Co kraj to obyczaj.
Denzel Washington po raz drugi w swojej karierze stanął za kamerą i nakręcił typowe dzieło z gatunku ku pokrzepieni afroamerykańskich serc. Blaxpoitation dawno już umarło, ale filmy kręcone praktycznie całkowicie w afromamerykańskiej obsadzie (ach ta polityczna poprawność…) powstają cały czas i, jak to wszędzie, są lepsze i są gorsze. Ten jest tak trochę w środku, bo potencjał fajnej prawdziwej historii został niewykorzystany, a i po Washingtonie czy Foreście Whitakerze można by spodziewać się więcej. 6/10, a jakże.
Historia pierwszego klubu dyskusyjnego złożonego wyłącznie z Afroamerykanów, który w trudnych latach 30. ubiegłego wieku pod wodzą charyzmatycznego Melvina B. Tolsona stawał skutecznie w szranki z klubami dyskusyjnymi jedynie słusznej wtedy rasy białej. Także i tym snobistycznym z Oksfordu. Materiał, jak każdy widzi, znakomity na film – można się było z nim obejść łaskawiej. Ale i tak nie jest źle. Typowe sportowe kino z uprzedzeniami rasowymi w tle, w którym każdy z bohaterów musi coś przeżyć i coś zrozumieć.
***
Gliniarz [The Guard]
Są jeszcze na szczęście filmy, które po prostu świetnie się ogląda, choć mało się o nich słyszało, bądź trafiło na nie zupełnym przypadkiem. A co ważniejsze, są jeszcze filmowcy, którzy je kręcą.
„The Guard” to bodajże irlandzki kandydat do Oscara (mogę się mylić). Do irlandzkiego miasteczka, w którym rządzi pewien gliniarz charakteryzujący się niesztampowym podejściem do życia i do swojej pracy w ogóle. Ma specyficzne poczucie humoru i obowiązku, które wkrótce zderzy się z pewnym zasadniczym agentem FBI na tropie narkotyków. Razem stworzą duet, którego łatwa wybuchowość jest jednym z głównych atutów tego filmu.
„Gliniarz” to komedia kryminalna w najlepszym tego słowa znaczeniu podlana niepowtarzalnym irlandzkim sosem i upstrzona przyjemnymi dla oka i ucha scenami i dialogami. A jako że obecnie brak takich produkcji, to z pewnością warto po nią sięgnąć. A zresztą, obroniłaby się nawet wtedy, gdyby takich filmów było na pęczki.
Nowi „Święci z Bostonu” to może i nie są, ale i tak 8/10. Byłoby więcej, ale z tego co pamiętam ze dwa razy w trakcie trwania filmu się przynudziłem.
***
Nie bój się ciemności [Don’t Be Afraid of the Dark]
A czasem dobrze jest pisać recenzję dłuższy czas po obejrzeniu filmu. Wiesz, że nie zapamiętałeś z niego nic i nie dziwisz się, że oceniłeś go na 5/10.
Typowy hiszpański horror. To taki gatunek filmowy, a nie że został nakręcony w Hiszpanii. Czasem wychodzą bardzo fajne filmy tego gatunku, ale przeważnie wychodzą filmy mniej fajne. Klimatyczne, a i owszem, ale nuudneee, że daj Panie Boże zdrowie.
Rodzina wprowadza się do starego wielkiego domostwa, która AFAIR chce wyremontować, sprzedać i na tym zarobić. Oczywiście w domu tym coś się dzieje, więc łazimy sobie po zakamarkach jego i ogrodu obowiązkowo w zwolnionym tempie rozglądając się na boki w każdą dziurę, w którą nie do końca wpada światło.
Ileż można?
***
Habemus papam – mamy papieża [Habemus Papam]
Znacie te filmy, których prostota pomysłu bardzo Wam się podoba i zastanawiacie się, że to aż dziwne, że nikt na to nie wpadł wcześniej? To plus, ale zarazem minus takich filmów. Bo dobry pomysł automatycznie sprawia, że widz jest ciekawy filmu, ale i automatycznie ma wobec niego wyższe wymagania i oczekiwania.
Umiera papież. Konklawe wybiera papieża następnego. Tyle tylko, że ten ma ornat pełen strachu i daje nogę. Konsternacja! Trzeba ten fakt ukryć przed opinia publiczną i czym prędzej znaleźć uciekiniera i powiedzieć mu, żeby się nie wygłupiał.
Tu nawet nie chodzi o to, że film reklamowany był u nas jako prześmieszna komedia. Owszem był, zupełnie kulą w płot zresztą. Bo to nie jest prześmieszna komedia ani nawet komedia. To komediodramat z naciskiem na drugi człon tej nazwy. I naprawdę nie jestem zawiedziony, że nie obśmiałem się jak norka i teraz się mszczę. Nie. To po prostu przeciętny film jest i nie zmieni tu nic, że jedne z pierwszych skrzypiec gra tu Jerzy Stuhr.
Kiedyś jadąc gdzieś tramwajem wysłuchałem prawie godzinnej audycji, w którym mądre i doświadczone głosy dyskutowały o tym filmie. WOW, biję brawo i ogłaszam, że osiągnęły mistrzostwo w zauważaniu w tym przeciętnym filmie rzeczy, które tylko im się zdaje, że były tam do zauważenia. Owszem, dyskusja była ciekawa, ale wcale nie udowodniła, że i film jest ciekawy. Można było o tym wszystkim pogadać i bez niego. 5/10
***
Loteria [Lottery Ticket]
Druga już afroamerykańska produkcja, tym razem komediowa. A że naszych braci Afroamerykanów zdaje się, że głównie śmieszą zupełnie inne rzeczy…
Młody chłopak (czy tam jego babcia, oboje pewnie) wygrywają na loterii kupę szmalu. Problem w tym, że muszą przetrwać długi weekend zanim będą mogli go odebrać. A że nie mają zbyt wysokich statystyk w trzymaniu gęby na kłódkę, wkrótce cała dzielnica wie, że zostali milionerami. I nagle okazuje się, że mają tak wieeeluuu przyjaciół…
Targnąłem się na ten film, bo zwiastun był w miarę obiecujący. Niestety film już taki nie był. Sztampa na niskim poziomie bez żadnych walorów, które sprawiłyby, że choćby przez chwilę przyszło mi do głowy, żeby go komukolwiek polecić. 4/10 (dobry humor musiałem mieć – nie oceniam teraz, to oceny wystawiane na Q-Fejsie zaraz po seansie).
***
Breakaway
Czy Indusi potrafią grać w innego hokeja niż tego na trawie? Nie wiem, ale najwyraźniej chcą nas przekonać, że tak.
Drużyna w pełni indyjska w hokeju na lodzie staje do jakichś tam rozgrywek. Akcja filmu rozgrywa się w Kanadzie, więc jest tam hokejowych rozgrywek do wyboru do koloru. Zanim jednak wjadą na lodowisko postanawiają podszkolić się u byłego gracza NHL, który został obsadzony bardzo trafnie, bo ma facjatę samego Youngblooda, czyli Roba Lowe. Oczywiście rodzina głównego bohatera, który odpowiada za tę całą hecę ma wobec niego inne plany i… no standardowo.
To, jak widać, takie „Podkręć jak Beckham” tylko, że z mniejszym polotem, no i o innej dyscyplinie sportowej. Zupełnie letni film, na który okiem zarzucić można, jak będzie leciał w telewizji, ale nie ma co się szarpać w innym przypadku. Zresztą to chyba telewizyjna produkcja, która i tak zaciekawi pewnie tylko tych, którzy nie fukają na Bollywood (choć z Bollywoodem nie ma wiele wspólnego), no i może fanów Russella Petersa.
***
Niebezpieczna metoda [A Dangerous Method]
Całkiem normalny jak na Davida Cronenberga film, czyli fani pewnie będą zawiedzeni, a ci, którzy nie lubią tego reżysera mogą dać mu szansę bez oglądania się na swoje antypatie.
Oparty na prawdziwej historii film o rywalizacji/współpracy/znajomości Carla Junga i Zygmunta Freuda. Czyli psychoanaliza w powijakach i eksperymenty na obdarzonej końską szczęką pacjentce granej przez Keirę Knightley (całkiem fanie, jeśli by mnie ktoś spytał i nie zamierzam być złośliwy). Zresztą cała obsada jest zacna, bo jest jeszcze Viggo Mortensen i Michael Fassbender. No i Vincent Cassel.
Ciekaw byłem co z tego wyjdzie, ale mój entuzjazm opadał im dłużej trwał film. Na końcu już marzyłem jedynie, by dotrwać do mojego ulubionego momentu w każdym filmie opartym na faktach – napisów informujących mnie o tym, co działo się dalej z bohaterami, których poznałem.
Żadnego wrażenia „Niebezpieczna metoda” na mnie nie wywarła. Ani nie zszokowała, ani nie zanudziła na śmierć. Lubię basedonatruestoriesy i pewnie dlatego dominujące nad tą notką 6/10 dałem.
(1400)
Podziel się tym artykułem: