×

Listy do M.

Choć polska kinematografia ma na swoim koncie całą serię filmów o świętach polskich, to jednak do tej pory nie udało nam się stworzyć typowego filmu bożonarodzeniowego. Typowy film bożonarodzeniowy charakteryzuje się tym, że pojawia się w okolicach grudnia i opowiada o świętach Bożego Narodzenia. Odkrywcze. Każdego roku powstaje za oceanem przynajmniej kilka takich filmów, więc dziwne, że jakoś do tej pory ta moda do nas nie przywędrowała. A jeszcze dziwniejsze, że dotarła tu akurat wtedy, gdy w Hollywood z filmami bożonarodzeniowymi było krucho. Co za tym idzie konkurencję miała tylko rysunkową i z przytupem zgarnęła miano najchętniej oglądanego polskiego filmu w 2011 roku. Zasłużenie, bo jest filmem dobrym. Podkreślam _filmem_ i zauważam brak słowa „świątecznym”.

Kino amerykańskie próbujemy naśladować od dawna i bodaj do tej pory nie udało nam się to ani razu. Nie będę wysilał mózgownicy, żeby przypominać sobie jakieś starsze próby, ale i bez tego wydaje mi się, że pośród polskich filmów amerykańskich „Listy do M.” są jak na razie najlepszą próbą. Z łatwością jestem sobie w stanie wyobrazić zagraniczną obsadę w tym filmie i niewiele by trzeba było w nim zmieniać. Nie oznacza to oczywiście, że jest super hiper duper, ale zawsze to jakaś pochwała. Szczególnie, że w przypadku kina zupełnie rozrywkowego, to z Hollywood jednak można śmiało traktować jak powstałe w Sevres.

Co zabawne (chyba) z wielu prób, jakimi poddany miał być ten film, tylko z amerykańskiej wyszedł całkowicie na tarczy. Wziął się za bary z amerykańskim gatunkiem filmowym i taki właśnie amerykański wyszedł. Ale to nie wszystko, czym „Listy do M.” miały być. Miały być one głównie:
a). komedią romantyczną (a nawet bardzo romantyczną),
b). filmem świątecznym.
Tu już gorzej (przynajmniej dla kogoś, kto wybrał się do kina na właśnie takie filmy). Bardziej gorzej z tą komedią romantyczną, której tu w zasadzie nie ma (jeden wątek Stuhra i Gąsiorowskiej wiosny nie czyni; wątek Adamczyk Dygant to raczej obyczaj niż komedia romantyczna). Mniej gorzej z filmem świątecznym. A i owszem, Boże Narodzenie jest tu all around, ale mam wrażenie, że gdyby wyciąć z soundtracku świąteczne piosenki, to ciężko byłoby zauważyć, że to bożonarodzeniowy film.

Zatem jasne już, że jeśli ktoś wybrał się do kina na bożonarodzeniową komedię romantyczną miał prawo czuć się zawiedziony. Kto jednak tę marketingową otoczkę miał w nosie (i wspiął się ponad uprzedzenia: łooo, znowu Adamczyk, łooo, znowu Karolak) spokojnie mógł się dobrze bawić. Jeśli więc jeszcze nie widzieliście tego filmu to zastanówcie się, czego po nim oczekujecie.

Jeśli chodzi o mnie to nie broniłem się przed seansem rękami i nogami. Przeciwnie, czułem, że film może być dobry. Jasne, śmiałem się z naśladowania plakatem „Love Actually„, ale po obejrzeniu „Listów…” stwierdzam, że w zasadzie na tym podobieństwa się kończą. Jasne, film podzielony jest na kilka epizodów z życia różnych par i singli, ale tu podobieństwa się kończą. I dobrze, bo pójście na taką łatwiznę byłoby gwoździem do trumny. W zamian za to twórcy filmu opowiedzieli swoje historie i choć przez to film jest jakieś pięć razy gorszy od „Love…” (łaskawym), to przynajmniej nie zionę do niego odrazą. Jest więcej niż przyzwoity, a taka różnica między uberfilmem Curtisa wynika raczej z genialności tego drugiego.

Nie będę fabuły streszczał, bo sensu większego to nie ma. Dość napisać, że sporo tu niepotrzebnych wątków, choć na szczęście, gdy nic wielkiego do filmu nie wnoszą, to przynajmniej nie są na tyle denerwujące, żeby przeszkadzały. Sporo aktorów ma za zadanie tylko i wyłącznie znaleźć się na plakacie, bo w filmie już do zagrania wiele nie mają, ale i to można przeżyć. Generalnie cały ten film można bezproblemowo przeżyć głównie dla Stuhra i Karolaka. Reszta im tu dzielnie partneruje i filmu im nie pieprzy. 7/10
(1358)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004