Kiedyś czytałem bardzo dużo. Nie ma w tym w zasadzie nic dziwnego, bo mówimy o dość odległym Kiedyś (stary już jestem), w którym do roboty były właściwie dwie rzeczy. Można było czytać książki albo można było zostać przywódcą podwórkowego gangu Janków Kosów. Moja natura nigdy nie predysponowała mnie do zostania przywódcą gangu (ani nawet szeregowym członkiem – uroki introwertyzmu), więc wybrałem drugą ścieżkę kariery. Czytać nauczyłem się bardzo wcześnie i nie było powodu, by nie korzystać z tych umiejętności. latami więc czytałem, co się nawinęło pod rękę wypełniając do końca kolejne karty kolejnych bibliotek. A potem przestałem czytać. Nie tak od razu. Najpierw czytałem coraz mniej, potem miałem okresy wzmożonego czytelnictwa przetykane o wiele dłuższymi okresami nieczytelnictwa, a potem po prostu przestałem czytać. Uznałem chyba, że za długo czasu zajmuje przeczytanie książki, więc lepiej film obejrzeć. Co miałem przeczytać już przeczytałem, więc zjadłszy wszystkie rozumy zacząłem wykorzystywać swój rozum.
I, jeszcze w trakcie czytania, zacząłem dużo pisać. Pisałem opowiadania, pisałem dramaty, pisałem wierszem, pisałem prozą, pisałem alfabetem Braille’a (przesadzam). Mniejsza o styl, bo ten od pisania się wyrabia, ale nigdy od początku nie jest dobry (pomijam, że gdzieś tak do szóstej klasy podstawówki to mama pisała za mnie wypracowania, bo ja nie umiałem), ale siedziałem i pisałem. Wymyślałem różne historie i przelewałem je na papier. Mało z nich doczekało końca, ale były, tworzyły się powstawały. Wyobraźnia działała, długopis zawsze był pod ręką, czasem maszyna do pisania, a w końcu komputer. A potem przestałem pisać (tak, tak). Pisałem, ale czułem, że to nie to samo. Pisałem, ale czułem, że zdziadziałem, a wraz ze mną mój styl, moja wyobraźnia. Było coraz gorzej, a aktualnie – szczerze powiedziawszy – przeżywam wzmożony okres braku wiary. Wiary w siebie i swoje możliwości. Kiedyś, gdy chciałem coś napisać, po prostu pisałem. Dzisiaj? Cokolwiek bym nie napisał zawsze przed i w trakcie czuję jakiś ciężar. „Staraj się Q, ładnie napisz i mądrze, dasz radę tylko się skup”. I skupiam się, a jak!, ale męczę i siebie i czasem mam wrażenie Was.
Nigdy jednak nie zauważałem związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy nieczytaniem, a męczącopisaniem. Wręcz przeciwnie, czułem, że do pisania czytanie nie jest mi potrzebne. Strata czasu, kiedy można się po prostu dowiedzieć, o czym jest jakaś książka i już mieć coś o niej do powiedzenia… Dwa tygodnie temu wszedłem do Empiku, bo miałem akurat dwadzieścia wolnych minut i połaziłem sobie między półkami. Łaziłem tam już wcześniej, ale nic mnie z nich nie zawołało. Tym razem było inaczej. Rzut oka na okładkę nowej książki Kinga i poczułem, że chcę ją mieć, chcę ją przeczytać. King, Kiedyś, był moim ulubionym pisarzem i czytałem wszystko, co mi pod nos podeszło. Aż przestałem czytać w ogóle i nie tęskniłem ani za książkami, ani za Kingiem. Nie było mi ich trzeba i nie wiem, dlaczego akurat ta książka do mnie krzyknęła. Posłuchałem krzyku. Kupiłem, przeczytałem…
Nie trzeba było wiele stron, by dojść do smutnego i jakże oczywistego wniosku. Dlaczego gorzej piszę? Bo jestem idiotą, który uważał, że nie trzeba czytać, żeby mieć coś do napisania…
Niniejszy chciałbym powitać na moim blogu nową kategorię. To CzCz, czyli „Czasem Czytam”. Mam nadzieję, że to nie jest ten okres wzmożonego zainteresowania czytaniem, który po trzech książkach minie. Głównie dlatego, że chciałbym pisać lepiej i chciałbym znów mieć te wszystkie pomysły, które miałem kiedyś, gdy czytałem. Chciałbym, naprawdę.
A wiecie, co jest w tym wszystkim najciekawsze? Że „Dallas `63” wcale nie jest aż tak bardzo porywającą książką. Wielu pisarzy chciałoby napisać coś takiego i z dobrymi chęciami umrą, ale mam wrażenie, że dla Kinga skrobnięcie takich prawie dziewięciuset stron to raptem trzy wolne popołudnia. Ktoś gdzieś napisał, że przeczytałby nawet wyrzuconą przez Kinga listę zakupów i ja się z nim zgadzam, bo niepowtarzalny styl Króla Horroru urzeka od lat nostalgią i poczuciem humoru, ale warsztat warsztatem, a fabuła fabułą.
Tym razem nie mamy do czynienia z horrorem. King popuścił wodze fantazji i zaoferował czytelnikowi powieść z gatunku „co by było gdyby”. Oto Jake Epping, Idealny Bohater Do Podróży W Czasie. Nauczyciel angielskiego, który właśnie rozstał się ze swoją prywatną alkoholiczką i został sam z kotem. Pewnego dnia dostaje od losu szansę naprawienia całego zła, które spotkało umęczoną Amerykańską Matkę Ziemię po zabójstwie prezydenta Kennedy’ego. Z niechęcią postanawia z niej skorzystać i przenosi się w czasie do roku 1958.
Podróże w czasie, temat grząski. King podszedł jednak do niego na luzie i nie zamęcza czytelnika nieskończonymi rozważaniami o skutkach mieszania z przeszłością. Jest ich świadomy, ale efekt motyla traktuje z dystansem. I mnie to odpowiada w zupełności, bo choć analizo-interpretatorzy znajdą tu zapewne tuzin rzeczy, których z lubością się czepną, to ja stoję po stronie tych, którym ujęcie „powrotodoprzyszłościowe” odpowiada w zupełności. „Tak, wiemy, że powinni wrócić do alternatywnej przeszłości, ale nie pasowało nam to do scenariusza”. Tyle „Powrót do przyszłości 2”. W „Dallas ‘63” podejście Kinga jest trochę podobne, aczkolwiek nie aż tak olewające. Z tego, co ogarniam moim rozumkiem uniknął poważniejszych dziur, a małe dziurki mi nie przeszkadzają. Ostatecznie to tylko fantazja, która próbuje postawić pytanie: gdzie byłeś, gdy próbowano zabić Kennedy’ego? Bohater książki był w pięcioletniej drodze do tego, by temu przeszkodzić. Jak mu wyszło? A sami sobie przeczytajcie, bo warto.
Warto głównie na styl Kinga. Wspomniane już wcześniej nostalgię i poczucie humoru. Pierwszoosobowa narracja jest tu idealna do wrzucania ironicznych uwag o tym i o tamtym, a także zwykłego uśmiechniętego podejścia do opisów miejsc, sytuacji, osób. „Nie wierzę, że zostawiłem to miejsce dla dzielnicy, w której w święta wysadza się w powietrze kury” – niby nic, a w wielu temu podobnych miejsc po prostu się śmiałem i myślałem, że też chciałbym umieć tak pisać. Cóż, wydawało mi się, że trochę umiem, ale teraz nie mam już takiej pewności. Wszystko przez to, cholera, że nie czytam. Moje wątpliwości i niewiara w siebie z jednej strony urosły po lekturze, ale też nadzieja na poprawę sytuacji wyłoniła swój łeb z ciemnej dupy, w której do tej pory tkwiła… Jeśli zaś chodzi o nostalgię, to nie wiem czy też tak macie czytając książki Kinga, ale dla mnie to najważniejsza zaleta jego pisania. Nie jakieś tam potwory, wampiry, zabójcze samochody i wściekły bernardyn, ale to fajne uczucie powrotu do czasów dzieciństwa, tamtych marzeń i wspominanego z rozrzewnieniem czasu, który jakimś cudem zawsze wydaje się lepszy (choć myślę, że w tej kwestii akurat rację ma ostatni paryski Allen). I choć, co oczywiste, tamta Ameryka to nie jest moje dzieciństwo, ale czytając czuję się tak jakbym był w swojej rzeczywistości, w swojej młodości. I myślę, że King pisząc czuje to samo. Zresztą to bije z każdej kartki i każdego słowa. Nigdy nie czuje się fałszywych nut, wręcz przeciwnie. „Usiądź Q, przenieś się ze mną kilkadziesiąt lat wstecz, opowiem ci jak to było, co leciało w telewizji, co grano w kinach. Ja tam byłem, widziałem to, tęsknię za tym i sprawię, że ty też zatęsknisz”.
I, co paradoksalne, to właśnie to wszystko, o czym wyżej jest główną zaletą „Dallas `63”. Clou wieczoru, zamach na prezydenta, jest tu właściwie najnudniejszą częścią całości, choć wydawałoby się, że to główna atrakcja, a wszystko inne to przedsmak. Nie.
„Dallas `63” z grubsza podzielona jest na trzy części. Najlepsza z nich to część środkowa, która udowadnia, że najlepsze co kiedykolwiek napisano to opowieści o miłości. Bawi, wzrusza, nie pozostawia obojętnym, budzi wspomnienia. To serce całej książki, którego bicie przenosi się na część trzecią i które nie daje o sobie zapomnieć. I może dlatego ostatnie dwieście, trzysta stron to już nie to samo. A zakończenie nie zwala z nóg, bo myślę, że każdy z czytających spośród układanych w głowie scenariuszy zakończenia ułożył sobie też właśnie taki.
Jest jeszcze część pierwsza. Przydługie wprowadzenie z momentami zbyt łopatologicznymi wywodami, które sprawiają wrażenie tłumaczenia rzeczy oczywistych. Na szczęście po łopatologii szybko przychodzi skok w przeszłość i od tego momentu wszystko jest już ciekawe. A najciekawsza, ten moment, w którym książka kupiła mnie na dobre, jest wizyta w Derry i wycieczka w pobliżu Barrens. Richie Tozier i Beverly Marsh – mówią Wam coś te nazwiska?
Nie jest to najlepsza powieść w dorobku Stephena Kinga, ale przeczytać ją warto. Bez dwóch zdań. Słowa te kieruję również do osób, które kręcą nosem w sposób: „łeee, King, horror, łeee”. Bierzcie, nie kręćcie i czytajcie.
Podziel się tym artykułem: