Baby może i są jakieś inne, ale Marek Koterski cały czas jest taki sam. Nie jest to zarzut, ale stwierdzenie faktu. Gorzej, gdy ktoś się nie zmienia i kiedy raz zrobi marny film, to potem nie widzi tego i do końca życia tłucze marne filmy. Ale akurat w przypadku Koterskiego nie ma to prawa bytu, bo reżyser/scenarzysta wypracował sobie swój dobry, niepowtarzalny styl i tego stylu… styla… stylu się trzyma. Po kilku słowach dialogów i ich narzekającej treści od razu słychać, że spłynęły one wyszły spod pióra Koterskiego i nie widzę sensu tego stylu zmieniać, gdy – jak to się już rzekło powiedziało – jest on dobry kurwa.
Zupełnie inna sprawa, że sam styl, choćby i najlepszy, do zrobienia najlepszego filmu nie wystarczy. W związku z tym Koterski czasem kręci filmy dobre, że ja pierdolę, czasem niedobre, że też ja pierdolę, ale ich styl zawsze jest taki sam.
„Baby…” są filmem niedobrym. Głównym tego przyczynem… przyczyną jest prosty fakt, że „Baby…” nie są filmem, a są jednym, przydługim skeczem… skeczą… skeczem. A miejsce skeczów, skeczy chyba, jest na scenie kabaretowej, a nie na kinowym ekranie.
Przyznaję, że pomysł ciągłego gadania za kółkiem jest według mnie pomysłem fajnym i nie dziwię się, że Koterski spróbował postarał się go rozwinąć. Kiedy tak sięgam pamięcią wstecz i staram sobie przypomnieć podobny film wypełniony gadaniem, to nic mi do głowy nie przychodzi. Ale to chyba głównie nie dlatego kurwa ja pierdolę, że Koterski zrobił coś nowego, ale dlatego, że gdy komuś innemu przyszło do głowy ponarzekać na to czy na tamto w postaci długiego dialogu czy monologu, to brał mikrofon, stawał przed widownią Medison Square Garden i nadawał przez półtorej… półtora… półtorej godziny o tym, co go boli. Widownia rechotała, pan od DVD rejestrował występ, by potem wydać go w postaci np. Chris Rock Live gdzieś tam. I tyle. I to była dobra kolej rzeczy. Bo program można było urozmaicić i dodać tę… tą… tę opowiastkę historię i nie zanudzać widzów przez 90 minut jednym tematem głupich bab.. pizd… bab. Nikomu chyba do tej pory nie wpadło do mózgu (a wiecie, że kobiety mają mniejszy, ale tyle samo w nim szarych komórek?), żeby robić z tego film. I chuj. Nawet gdy Benigni opowiadał o dymaniu owcy to robił to tylko przez 1/5 „Nocy na Ziemi”. Przez półtorej godziny dawno przestałby kogokolwiek śmieszyć.
W „Babach…” nie ma jakiejkolwiek fabuły. Jest dwóch facetów rozmawiających konwersujących przez półtorej godziny o babach. Ich uwagi często są celne trafne, a czasem przesadzone wydumane. Niektóre naprawdę śmieszą, a niektóre śmieszą, bo chyba powinny. Niektóre nie śmieszą wcale. Opowiastki rodzajowe znane z trailerów zwiastunów poprzetykane są bardziej „naukową” paplaniną, kurwa, a czasem pojawiają się ciekawostki rodem z „Psychologii dla opornych”. We wszystko wplecione są przerwy z różnymi babami robiącymi różne rzeczy, ale te wstawki większego sensu nie mają i nawet nie próbuję ich rozczytać, bo to nie żadne metafora… metafory chyba tylko wypełniacze uzupełniające film do bardziej kinowego metrażu. Podobnie nad dykteryjkami głębszymi niż „baba miga w prawo, a jedzie w lewo” nie ma się co pochylać, bo i tak cokolwiek, by nasi bohaterowie powiedzieli, to szarego masa… szarą masę kinową (w tym i mnie, żeby nie było) i tak najbardziej śmieszą rozważania o sraniu, kurwa.
I akurat w tym przypadku nie uważam tego za wadę szarej kinowej masy, ale samego filmu, który w przyziemnych rozważaniach o głupich pizdach potrafi rozśmieszyć, ale gdy uderza w tony komediodramatu, to kuleje i niczego odkrywczego do naszego światopoglądu nie wnosi. 4/10
(1268)
Podziel się tym artykułem: