Zapuściłem się trochę z reckami, trza nadrabiać. Trochę mnie przytłacza ilość filmów do zreckowania, ale w końcu od czego mamy formułę „w dwóch zdaniach, czyli w 10000 znakach na reckę”? 😉
Ekspres – bohater futbolu [The Express]
Uroczy polski tytuł. Nie wiem czy kogokolwiek zachęcił do obejrzenia tego filmu…
A obejrzeć warto. Z jednego prostego powodu. Amerykanie są w stanie spieprzyć każdy gatunek filmowy, ale nie potrafię sobie wyobrazić, żeby spieprzyli sportowy film o amerykańskim footballu. Rok po roku produkują kolejne oparte na prawdziwych wydarzeniach (a tych mają cały zapas z każdego szczebla rozgrywkowego) i każdy z przyjemnością oglądam. Oczywiście jedne są lepsze, inne gorsze, ale nigdy spieprzone na maksa. USA stolicą filmów sportowych, a w szczególności amerykańskofutbolowych!
„The Express” należy do tych lepszych produkcji. Głównie dlatego, że pokazana tu opowieść rozgrywa się na wielu płaszczyznach spośród których sport wcale nie jest na pierwszym miejscu. To obraz zmian obyczajowych zachodzących w amerykańskim społeczeństwie, a także dramat jednostki. A wszystko powiązane footballową klamrą. 9/10
Film Fledera opowiada o Ernie’em Davisie – pierwszym czarnoskórym footbaliście uhonorowanym nagrodą Heismanna, czyli takim footballowym Oscarem za pierwszoplanową rolę męską.
***
Paul
Oto jeden z przypadków klasycznego syndromu: obejrzałem zwiastun, wiedziałem już, że film będzie do dupy, a tu się okazało, że wcale nie i nie posiadając żadnych oczekiwań świetnie się bawiłem. No cóż, nazwa syndromu już jest mniej klasyczna.
Nie jestem fanem filmów duetu Pegg/Frost. Nie uważam ich za złe, bo takie nie są, ale jakoś tak nie wpisują się w mój gust. Krążą wokół niego, ale nie wpasowują się dokładnie jak pucel na swoim miejscu (głębokie 🙂 ). „Shaun…” mi nie podszedł za bardzo, „Hot Fuzz” już dużo lepiej, ale to też nie było to. W związku z tym „Paul” miał się okazać moim najmniej ulubionym filmem brytyjskiego duetu. Okazał się najbardziej ulubionym.
Dwójka fanów sci-fi trafia na Comic-Con, a potem rusza na wycieczkę szlakiem kultowych miejsc w stanie Nevada. Po drodze zgarniają ufoka.
Świetna zabawa przeładowana multum filmowych smaczków (klika TU), dla tych którzy potrafią je wyłapać. Nie jest to jakoś specjalnie niemożliwe przy posiadaniu minimalnej wiedzy z zakresu popkultury, ale ta jednak jest niezbędna, żeby w pełni bawić się na „Paulu”. To jedna z jego zalet. Inna jest taka, że seans klimatycznie przypomniał mi klimaty starych dobrych komedii pokroju „Real Men”. Kiedyś fajnie się je oglądało, a teraz tak samo fajnie oglądało się „Paula”.
Film według mnie ma tylko jeden, dość poważny minus – tytułowego Paula i „sterującego” jego głosem Paula Rogena. Jeden do drugiego, a drugi do pierwszego nie pasowali tak bardzo, że niestety znacznie mi to przeszkadzało. Widziałem Paula, a słyszałem Rogena siedzącego w krzakach. Na mój gust już o wiele lepiej by było, gdyby Rogen zagrał kosmitę o wyglądzie Rogena. Różnicy wielkiej by nie było, a i produkcja byłaby tańsza.
Ale tak czy siak – świetny film. 8/10
***
Cudowne lato
Oto jeden z tych polskich filmów, który mógłby spokojnie zostać reprezentantem nieistniejącej Polskiej Szkoły Spokojnych, Lekkich, Łatwych I Przyjemnych filmów. Nie można o nim w zasadzie powiedzieć nic złego, a z dobrych rzeczy to przede wszystkim to, że ogląda się go bez jakiegokolwiek bólu. Można przyjemnie spędzić te półtorej godziny seansu, a zaraz po nim zapomnieć o tym, co się obejrzało.
Wypisują tu i ówdzie, że to komedia, a pstrokaty plakat ma utwierdzić w tym przekonaniu, ale komedia to nie jest. To, że film jest łatwy i lekki nie oznacza od razu, że to komedia. Do komedii potrzeba jakichś wyraźnych żartów, charakterystyczno-zabawnych postaci, skórki od banana – tutaj tego nie ma. Owszem, film ogląda się z lekkim uśmiechem, ale nazywanie go komedią mu szkodzi. Bo jeśli ktoś zasiada do komedii pt. „Cudowne lato” to się zawiedzie, a na forach będzie wypisywać, że nie zaśmiał się ani razu.
„Cudowne lato” to film obyczajowy. Film obyczajowy, który widzowi nie robi żadnej krzywdy na samopoczuciu i przy odpowiednim nastawieniu zapewnia przyzwoitą dawkę typowo polskiej rozrywki. Małe miasteczko gdzieś tam, dziewczyna wchodząca w dorosłość, dwie na krzyż bardziej ekstrawaganckie postaci, codzienność małych miasteczek, w których ludzie przede wszystkim żyją (nasi bohaterowie) i w których potem umierają (ich zajęcie). Tylko tyle i aż tyle.
Mimo obecności na 3/4 plakatu Katarzyny Figury – nie znajdziecie tutaj zgranych do znudzenia twarzy, a aktorzy swoim tabloidowym pyskiem nie przytłaczają scenariusza, którego nie ma, więc łatwo go przytłoczyć. Tu scenariusz jest i choć pozbawiony fajerwerków, a momentami logiczności – sprawia, że „Cudowne lato” jest właśnie takie lekkie i przyjemne. A w gratisie daje świetną rolę Heleny Sujeckiej, której ktoś zrobił wielką krzywdę profilową fotką na Filmwebie. 7/10
***
Rezydent [The Resident]
Największa gwiazda tego filmu – Hilary Swank – była wielce oburzona, że decyzją producenta (czy tam kto za to opowiadał) jej najnowsze dzieło zostało skazane od razu na rynek DVD bez możliwości udowodnienia swojej wartości w szerokiej kinowej dystrybucji. Niestety, po obejrzeniu filmu trzeba bezsprzecznie stwierdzić, że Hilary została tym samym uratowana od większego wstydu, bo do kin film ten się nie nadaje. W zasadzie nie nadaje się do niczego po raz kolejny (po „The Reaping„) udowadniając, że ta wielka bez dwóch zdań aktorka powinna unikać horrorów/thrillerów.
Młoda lekarka wprowadza się do nowego mieszkania. Podejrzewa, że niska cena czynszu spowodowana jest jakimś haczykiem, ale gdy się okazuje co to za haczyk, wtedy jest już za późno, żeby wyjść z całej sytuacji bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym i fizycznym.
Jeśli taką ścieżką ma podążać reaktywowane studio Hammera, to już lepiej niech sobie spoczywa spokojnie pozostając w sercach fanów i nie kala dobrego imienia wytwórni oraz jeszcze lepszego imienia Christophera Lee, którego wmieszano w tę pierdołę.
A sam film, cóż, jego największy twist zdradza już sam plakat, więc nie ma o czym gadać. W zasadzie to nie wiem za co dałem mu 4/10.
***
Żelazny rycerz [Ironclad]
Miałem sprawdzić zgodność ww. filmu z historycznymi faktami, ale nie zdążyłem. Teraz postanowiłem reckować wg kolejności niezreckowanych filmów na fejsie (dziwne zdanie, przyznaję), no i padło na „Ironclad”. Zatem sprawdzanie z faktami zostawię sobie na później, a w oparciu o opinie napotkane w necie nadmienię, że nie ma co „Ironclad” traktować jako książki do historii. Owszem opowiada o wydarzeniach, które miały miejsce, ale scenariusz pisał scenarzysta, a nie historyk. I choć podobno życie jest najlepszym scenarzystą, to nawet modelki potrzebują makijażu (głębokie).
Jest rok 1215. Podły Król Jan bez Ziemi dochodzi do wniosku, że źle zrobił podpisując dokument zwany Magna Cartą, który „ograniczał władzę monarszą, głównie w dziedzinie skarbowej (nakładanie podatków za zgodą rady królestwa) i sądowej (zakaz więzienia lub karania bez wyroku sądowego), określając uprawnienia baronów, duchowieństwa i zakres swobód klas niższych” (Wiki ofkoz). Postanawia zebrać armię i znów niepodzielnie rządzić ztyranizowanym przez siebie krajem. Na drodze do ambitnego celu staje mu grupka wojów, która broni ostatniego bastionu wolności – zamku Rochester.
Historyczne kino z gatunku „Siedmiu samurajów”. Zbieramy ekipę i bronimy zamku do krwi ostatniej kropli z żył. Mocną stroną filmu jest batalistyka i wywijanie mieczami powodującymi fontanny krwi (to mocny film jest nie dla wrażliwców). A że składa się z tego jakaś tak połowa filmu, to ujrzał Q, że to było dobre. Gorzej jest z drugą połową, w której nikt niczym nie wywija. Wtedy robi się nudnawo i usypiająco pod koniec (zacząłem przewijać). gdyby więc wyciąć ze 20 minut to byłoby pewnie więcej, a tak to 7/10 czyli też nieźle.
Warto też zobaczyć dla kolejnego aktorskiego popisu Paula Giamattiego, choć myślę, że rola podłego króla była dla niego kaszką z mleczkiem, którą bez trudu zaserwował śpiewająco.
***
Zakończymy (muszę się zwijać na zakupy – wrzucę notkę po powrocie) tollywoodzko, bo już i tak tylko jeden tag mi został.
Ada Modalaindi
Słowo się rzekło podczas seansu: „Najgorsze są takie filmy bez fabuły”. 3/10.
On się kocha w Onej. Ona wychodzi za Innego, w którym kocha się Druga Ona. Między Onem i Drugą Oną iskrzy.
Aby dojść do tego, co wiadomo od samego początku, reżyser filmu potrzebował standardowego indyjskiego metrażu minus 40 minut (140 minut). I to jest główny jego ból (filmu, a nie reżysera). Bo nie ma nic złego w robieniu filmu o kochających się ludziach, ale problem pojawia się wtedy, gdy ci ludzie od początku zachowują się tak jakby się w sobie kochali, ale próbuje się nas przekonać, że nie, wielkie przeszkody stoją przed ich miłością. Otóż nie, przed bohaterami „Ala…” nic nie stoi (niepotrzebna dwuznaczność 😉 ). Wystarczyłoby, żeby powiedzieli sobie „- Kocham cię. – Ja też cię kocham” i film skończyłby się po pół godzinie pozostając w sferze fabularnej dalekim echem mojego ukochanego „Addicted to Love„. 3/10.
***
Maryada Ramanna
Dzięki Sziwie za indyjską kinematografię. Gdzie indziej mógłby powstać film o gadającym rowerze?
Tak tak, główny bohater tego filmu jest posiadaczem gadającego roweru. Niestety nie wie o tym i żyje w biedzie. W końcu jednak uśmiecha się do niego szczęście – otrzymuje w spadku (nie pamiętam już, chyba w spadku) kawałek ziemi, którą będzie mógł sprzedać i kupić sobie samochód. Najpierw jednak jedzie odwiedzić swoje nowe włości, gdzie okazuje się, że od ponad dwudziestu lat pewna bogata rodzina tylko czeka na to, żeby się zemścić za inną śmierć poniesioną z reki ojca naszego właściciela roweru.
Naprawdę bardzo fajny film, który ogląda się z przyjemnością – szczególnie przez intermission, bo potem jest już gorzej. Co ważne – naprawdę jest śmieszny (w dobrym tego słowa znaczeniu), a żarty nie powodują u widza grymasu niezrozumienia. To rzadkość nie tylko jeśli chodzi o kino indyjskie, ale i azjatyckie w ogóle. Dodatkowo komedia została tu podlana krwią, zemstą i dyszeniem nienawiści, co sprawia, że dostajemy nie tylko mdłe love story, ale i kino akcji. Czyli jest co oglądać i na czym się dobrze bawić.
No i najważniejsze – jest w filmie POMYSŁ. Nie o rower chodzi, bo ten szybko schodzi na drugi plan i w zasadzie nie wiem po co on komu był. Pomysł jest inny, prosty i skuteczny. Rodzina mścicieli nie zabija w swoim domu. Gdy nasz bohater to odkrywa, to wiedząc, że chcą go zabić robi wszystko, żeby nie przekroczyć progu domu swoich zabójców-to-be.
I to wystarczy, żeby powiało w Tollywoodzie czymś nowym, świeższym i nie zgranym. Tylko 6/10, bo druga połowa jednak już nie była tak dobra jak pierwsza.
(1223)
Podziel się tym artykułem: