OK, to kontynuujemy nadrabianie recenzji, bo się nie wygrzebię. W dwóch słowach 😉 I to dosłownie, bo po raz kolejny przekonuję się, że będąc śpiącym tracę 75% swojej i tak niewielkiej inteligencji 🙂
Moon
Sam Bell (Sam Rockwell) siedzi sobie w bazie księżycowej (na Księżycu :P) i odlicza dni do końca 3-letniego kontraktu. Nadzorując wydobycie super-hiper ważnego surowca spędza swoje dni jedynie w towarzystwie superinteligentnego komputera. Nie jest mu jednak dane doczekać końca przymusowego odosobnienia – wkrótce sprawa mocno się komplikuje.
Bardzo fajny kameralny film nakręcony za stosunkowo niewielkie pieniądze z jednym dobrym aktorem i drugim znanym głosem. Ograniczoną do minimum obsadę rekompensują księżycowe widoki podkreślone odpowiednią do tego kameralną muzą oraz solidny klimat kosmicznej przygody bez laserów, statków kosmicznych przenoszących się w przestrzeń podświetlną i stworów z innych planet. Czyli obyczajowe kino science-fiction. I nawet „komputer pokładowy” nie jest złoczyńcą, co jest nagminne w tanich przewodnikach po Turcji 😉
Przyjemnie się to bardzo ogląda i nudy nie ma mimo jednego aktora w sterylnie czystej bazie lub na nieco komputerowej powierzchni księżyca. To takie science fiction z gatunku inteligentnego, który dawno już wyparły efekty specjalne. A jednak czasem warto postawić na historię, a nie na tanie sztuczki.
Choć nie będę kłamał, że fabuła jest jakoś specjalnie zaskakująca i oryginalna. Bo nie jest. A i główne założenie filmu jest wg mnie średnio udane i każdy średnio rozgarnięty pracownik moonowej stacji, by się chyba jednak szybko zaczął zastanawiać, dlaczego niby sam jeden siedzi, a nie ma towarzystwa. To zupełnie bez sensu, aż tyle chyba za tę pracę nie płacili. No i pracodawcy dość krótkowzroczni – naładowali do pamięci komputera moduł rozrywka, a w nim jakieś stare seriale i filmy. Kurde, gdyby wysyłał na księżyc faceta, który miałby tam siedzieć sam przez trzy lata, to pierwsze co bym zrobił, to naładował mu dysk twardy najnowszymi diwiksami, żeby się chłopina nie nudził.
Ale i tak 8/10, bo wszystko klimatyczne, solidne i porządne. Aż za bardzo momentami.
***
Don Seenu
Taa, Tollywood.
Tytułowy bohater jest wielkim fanem „Dona” z Amitabhem Bachchanem. Zna film na pamięć i choć berbeciem jest to widział go już przynajmniej kilka razy. Jednak nikt nie rozumie jego fascynacji ekranowym bohaterem, więc postanawia zwiać z domu i samemu ułożyć sobie życie. Mijają lata. Don Seenu wraca do rodzinnego domu i zaczyna robić wszystko, by zatrząść miejscowym kryminalnym półświatkiem.
Jakieś 90% indyjskich produkcji cierpi na jeden podstawowy grzech – metraż. Nie inaczej jest w przypadku „Dona Seenu” – jest co najmniej o godzinę za długi. No ale ekipa chciała się przejechać do Szwajcarii i co im zrobisz? Nic. Pojechała i nakręciła całą masę „komediowego” materiału, który był zupełnie niepotrzebny i zepsuł fajnie zapowiadający się film.
Bo bohater, który wielbi ekranowego Dona to fajny pomysł i trzeba go było wykorzystać. OK, sam film to tradycyjny tollywoodzki hirołsowiec, czy jak to się tam nazywa, w którym nasz bohater zabija i tańczy z jednakową zwinnością i pod względem miszmaszu gatunków w niczym nie różni się od setek innych hirołsowców, ale właśnie ten drobniutki pomysł odróżnia go in plus. Niestety, umiłowanie Dona znika tak samo szybko jak gadający rower w „Maryada Ramanna” i zostaje coś, co skutecznie uśpiło mnie trzy razy podczas jednego seansu. 4/10.
***
Droga bez powrotu 2 [Wrong Turn 2: Dead End]
W głębokich lasach Redneckowa kręcony jest ambitny reality show z gatunku co zrobisz po nuklearnej zagładzie. Ano będziesz uciekał, czy chcesz czy nie, przed hordą popromiennych mutantów kanibali, którzy właśnie mają ochotę na obiad z twojej wątróbki i całej reszty przysmaków.
I to w zasadzie wszystko, co można powiedzieć o tej stright-to-dvd kontynuacji „Wrong Turn„, który mi kiedyś tam nie podszedł. A dwójka już mi podeszła, z tego względu, że nie miała żadnych ambicji ani nawet aktorów, których można by było nazwać całkiem dobrymi. Mieli fajnie umierać i swoje zadanie spełnili – nikt tu na Oscara za cokolwiek nie liczył.
Oczywiście to marny film, ale wyróżnia się na tle setek innych marnych slasherów C-Klasy. Bo ma pomysł (reality show wedding theme) i ma naprawdę od groma krwawych śmierci i obrzydliwych scen rodem z Gore Nigelli Lawson. I więcej w takim kinie nie trzeba (cycki też są, spokojnie). 6/10 (a może byłoby i więcej, gdyby pod koniec Henry Rollins nie zachował się jak ostatni frajer.
***
Droga bez powrotu 3: Zostawieni na śmierć [Wrong Turn 3: Left for Dead]
A to już zupełnie marny film jest, niestety. Krwawe sceny są tu o jakoś tak 50% mniej krwawe niż w dwójce i to decyduje o marności tego filmu. Bo nic więcej już nie może zaoferować.
Choć może nie do końca – bo znów pomysł przewodni jest tutaj przedni. Oto autobus z więźniami i ich strażnikami rozbija się w lasach Redneckowa. Wzajemne niesnaski będą musieli odłożyć na bok, gdy zorientują się, że ktoś ma na nich smaka.
Tenże dobry pomysł został zupełnie niewykorzystany i zabity drętwymi dialogami i aktorstwem. A gdy już byłem skłonny dać aż 4/10 to przyszedł całkowicie z dupy końcowy twist i nic już nie uratowało tego filmu przed 3/10.
***
Wygrany
To mogła być fajna recenzja, gdybym napisał ją od razu po seansie. A teraz nie będzie już taka fajna 🙁
Światowej sławy pianista przeżywa kryzys, który ma przezwyciężyć dając serię koncertów na całym świecie. Zaczyna od Polski. A właściwie to nie zaczyna, bo zamiast zagrać przeprasza publiczność i znika ze sceny. Nazajutrz wszyscy chcą od niego pieniężnej rekompensaty. Z opresji póki co ratuje go emerytowany profesor, który wciąga młodego wirtuoza w świat wyścigów konnych.
Zacznijmy od tego, co jest w „Wygranym” dobre. Dobra jest w „Wygranym” muzyka, bez dwóch zdań. Napisane do filmu tanga oraz klasyczna muzyka klasyczna. Dobre w „Wygranym” są też zdjęcia – przyjemne dla oka, w pełni profesjonalne i po prostu ładne. Dobry jest tu Janosz Gajos, a aż ponad miarę dobry jest angielski polskich aktorów. Nie ma wstydu – wszyscy dali radę.
I to podstawa do bardzo dobrego filmu. Podstawa, której brakuje jeszcze dobrego scenariusza. No właśnie – brakuje go. W „Wygranym” tak naprawdę mamy opowiedziane dwie różne historie – historię gracza i historię muzyka. Co prawda przez cały film stara się nam wmówić, że te dwie historie łączą się ze sobą, ale one się nie łączą ani przez chwilę. Czemu Gajos wciąga Szajdę w świat koni? Czemu Szajda daje się w to wciągnąć? Nie mam pojęcia – film odpowiada na te pytania standardowo: Bo tak. I w ogóle – wiele tu reżyser stara się widzowi wmówić – że Gajos jest wytrawnym graczem (a nic nie zarobił przez ćwierć wieku kariery – OK, OK, taki to biznes raz wygrasz raz przegrasz, ale bez przesady; z takimi umiejętnościami musiałby coś odłożyć), że Szajda zakochuje się w Zmudzie i vice versa (najsłabszy w ogóle wątek filmu, wszystko w nim zgrzyta), że Pszoniak jest megavillainem pociągającym wszystkie struny od fortepianu, że to, że tamto.
Jednym zdaniem: dobrze zrealizowany zły film. 6/10.
(1228)
Podziel się tym artykułem: