×

Projekt 2000 (Część 29) Perełka Edition

Dość dawno nic nowego nie oglądałem i choć mam sporo zaległych recek do nastukania (oceny zawsze na bieżąco na fejsie Q-Bloga – tam też widać, że wydajność oglądacza mi spadła), to jednak z powodu zmęczenia (nie będę musiał się wysilać, żeby sobie coś z filmu przypomnieć – „oglądałem dawno temu i niewiele pamiętam” i sprawa załatwiona) zapraszam na drugą edycję Projektu 2000, w której zajmiemy się dobrymi filmami, które nie doczekały się nigdy większej sławy. O ile takie znajdę w spisiku, na podstawie którego pisany jest P2000.

“Desperatki” [“Set It Off”]

F Gary Gray zrobił w swoim życiu parę dobrych filmów, ale chyba żaden z nich nie był taki dobry jak pierwsze dwa. Świetny „Piątek” i jeszcze lepsze „Desperatki” – mój ulubiony film Graya.

Cztery murzynki z getta nie mają łatwego życia. Generalnie jak to murzyńscy mieszkańcy getta. Kłopoty z kasą (a właściwie jej brakiem), kłopoty z policją, kłopoty z niebezpieczną okolicą, w której mieszkają, kłopoty z opieką społeczną, kłopoty ze spokojną przyszłością… I właśnie, by zapewnić sobie tę przyszłość właśnie postanawiają obrobić parę banków.

Czyli mówiąc w skrócie – taka murzyńska wersja „Thelmy i Luizy”.

Kluczem do powodzenia tego filmu są niewątpliwie cztery panie grające w rolach głównych, czyli Jada Pinkett (chyba wtedy jeszcze bez Smith OIDP), Queen Latifah, Vivica A. Fox oraz Kimberly Elise. A raczej, bo źle napisałem, postaci, w które owe panie się wcielają. Szybko je lubimy, nie lubimy, wkurzają nas, irytują, rozumiemy je – jednym słowem łatwo wczuwamy się w ich dole i niedole ze wskazaniem na niedole. A stąd już tylko krok do polubienia całego filmu. Bo gdy lubimy jego bohaterów, to i w końcu polubimy film.

Oczywiście sama sympatia do bohaterek filmu to za mało, żeby „lizać się po fiutach”. Potrzeba czegoś więcej i „Desperatki” dają dokładnie to, co trzeba. Sprawnie nakręconą akcję, sporo napięcia, kolejne trudne wybory przed którymi stoją bohaterki i ciekawość tego, jak to będzie.

I choć to kolejny z filmów reprezentujących gatunek „w getcie nie jest wesoło”, to zdecydowanie jeden z najlepszych. 9/10.

***

“Zniknięcie” [“The Vanishing”]

Pisałem już w pierwszej edycji Perełka Edition (choć wtedy się tak to nie nazywało 🙂 ), że nie szukajcie tutaj jakichś tytułów wyciągniętych jak królik z kapelusza pełnego nieznanych tytułów, które odkryłem tylko ja i objawiam właśnie prawdę kinowszechświatowi. Nie. To nie miejsce na takie filmy, choć oczywiście, jeśli jakiś wpadnie mi w oko to go tu wrzucę. To miejsce na takie filmy jak ten i ten poprzedni – o których pewnie słyszeliście, raczej na pewno widzieliście, ale nie da się ukryć, że są zdecydowanie za dobre, żeby przepadły gdzieś na kasecie wideo czy w telewizji.

I właśnie w telewizji pierwszy raz zobaczyłem „Zniknięcie” nic o nim nie wiedząc. Współczuję Wam, jeśli go jeszcze nie widzieliście – bo jeśli będziecie czytać dalej, to będziecie wiedzieć o filmie więcej niż ja, gdy go pierwszy raz zobaczyłem. A oczywiście nie namawiam, żebyście przestali czytać, no bo jak to tak…

Szczęśliwe małżeństwo czy tam szczęśliwa para (szkoda mi czasu na weryfikację) zatrzymują się na stacji benzynowej. Ona idzie do sklepu, on czeka. Ona nie wraca, on czeka. Ona nie wraca, on zaczyna jej szukać. Mija jakiś czas…

W krótkim epizodzie onej wystąpiła tu Sandra Bullock jakoś tak niedługo przed tym jak została sławna. W roli onego partneruje jej Kiefer Sutherland zanim został Jackiem Bauerem i raczej nigdy już tej łatki nie ściągnie (świetnej bo świetnej, ale jednak łatki). Do tego Jeff Bridges w roli zapadającego w pamięć psychopaty i bum, mamy thriller znakomity. O szczegółach którego rozpisywać się nie będę, bo i po co psuć film.

„Zniknięcie” to remake holenderskiego filmu o tym samym tytule, którego jednak jakoś nie dane mi było obejrzeć do końca. Padł ofiarą samego siebie, bo jednak to ta sama historia i ten sam reżyser. George Sluizer, który na stałe wpisał się do kanonu Reżyserów, Którym Wyszedł Tylko Jeden Film (choć to dość przewrotne, bo of koz ten jeden film w jego przypadku to dwa filmy). 10/10

***

„Tin Cup”

Lubię, nic nie poradzę.

Dawno zapomniany gwiazdor golfa zamknął sie gdzieś na teksańskim zadupiu ze swoimi kumplami od piwa i prowadzi tam zabitą dechami szkołę golfa. Mimo to w jej podwoje trafia elegancka pani psycholog, która chce poznać tajniki golfa. Uczy się go dla swojego chłopaka – zawodowego golfisty. Oczywiście okazuje się, że nasz bohater i ów golfista dobrze się znają i mają ze sobą na pieńku. W ochlaptusie o twarzy Kevina Costnera budzi się chęć zaimponowania kobiecie i postanawia wygrać turniej US Open.

Powiadają, że golf to najnudniejsza gra sportowa na świecie. Być może. Na szczęście nawet jeśli tak jest, to z najnudniejszej gry na świecie wcale nie wyszedł najnudniejszy film na świecie. Wręcz przeciwnie. Film jest świetny i golf w nim pokazany też jest bardzo fajny.

I znów większość dobrego robią filmowi sympatyczni bohaterowie, których nie sposób nie lubić (choć oczywiście jak się ktoś uprze to powie: jacha, nawet striptizerka jest tutaj Matką Teresą z Kalkuty, no i będzie miał rację). Ich perypetie są, a jakże, sympatyczne (choć sportowo sztampowe i dobrze na starcie lubić sportowe filmy), a fajnie napisane lekkie i przyjemne dialogi wcale filmowi nie przeszkadzają.

Gdy „Tin Cup” pojawił się po raz pierwszy mówiono o zmierzchu kariery Kevina Costnera, czego dowodem miał być właśnie ten film. Nigdy tego nie rozumiałem. 9/10.
(1124)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004