Zarówno „Hobo with a Shotgun” jak i wcześniejszy „Machete” dowodzą jednej rzeczy – o wiele łatwiej zrobić fajny zwiastun grindhouse’owego filmu niż cały grindhouse’owy film. Oczywiście można założyć, że piszący te słowo zdziadział zupełnie i nie umie się bawić, ale myślę, że to byłoby prawdą to i zwiastuny tych dwóch filmów zlałby moczem ciepłym. Tymczasem było odwrotnie (znaczy nie tak, że trailery zlały ciepłym moczem mnie ;P) – zarówno jeden jak i drugi zwiastun spełnił swoje zadania i zaostrzył mój apetyt na wersję końcową. Niestety, pełne metraże nie dały rady w obu przypadkach. O „Machete” kiedyś może jeszcze nastukam, bo się biedny na reckę nie załapał, natomiast ta piosenka jest o „Hobo…”, którego mam świeżo w pamięci. Przy czym od razu piszę, że z tymi dwoma filmami nie jest źle. Są fajne, są cool, są jak najbardziej grindhouse’owate itd. Ale mimo wszystko spodziewałem się po nich więcej. Czego? Cholera wie. Czegoś, co sprawiłoby, że pomimo całej tej orgii krwii w obu przypadkach z czystym sumieniem mógłbym napisać: wow! ale zabawa! A nie mogę.
Streszczenie fabuły znajdziecie w tytule tego filmu, którego geneza sięga tarantinowsko-rodriguezowego „Grindhouse’u” kiedy to ogłoszony został konkurs na najlepszy fake trailer grindhuose’owego filmu. Wygrał zwiastun Eisenera:
W nagrodę zwiastun został dołączony do niektórych kopii „Grindhouse”, a potem Eisener nakręcił cały film. „Hobo…” opowiada o bezdomnym (Rutger Hauer), który trafia do ogarniętego chaosem miasta rządzonego przez familię sadystów. Uzbrojony w szotgana bezdomny rozpoczyna czyszczenie miasta, które zaczyna spływać krwią winnych, niewinnych i w ogóle wszystkich, którzy są w stanie krwawić.
No i cóż. Zapowiada się smakowicie, zaczyna się smakowicie (super pioseneczka pod napisy początkowe totalnie wprowadzająca w odpowiedni klimat), a potem pozostawia niedosyt. Jak już pisałem wcześniej – nie potrafię za bardzo wskazać winowajcy takiego stanu rzeczy. No bo przecież nie brak scenariusza tu przeszkadza, bo scenariusz to ostatnia rzecz potrzebna w takim filmie. Daj mścicielowi szotgana i nie martw się o scenariusz. Aktorstwo w grindhouse’ie też ma trzeciorzędne znaczenie, a tutaj pomijając dziesiątki nieznanych twarzy mamy przecież jako wisienkę na torcie Rutgera Hauera, który w swoim najlepszym okresie zebrał takimi B-klasowymi filmami spore stadko fanów i przyjemnie znów na niego popatrzeć. Więc co jest nie tak? Jedyne, co mi przychodzi na myśl to fakt, że „Hobo…” jest jednak za bardzo przerysowany i przestylizowany. Brakuje mu jakiejkolwiek realności, czegoś co sprawiłoby, że widza obchodzi los bohaterów tego filmu.
Wszystko tu jest przerysowane. Począwszy od tekstów, a skończywszy na postaciach. A gdzieś pomiędzy nimi jest jeszcze przerysowany czas i miejsce akcji. Miejsce bliżej nieokreślone, czas dziwny, trochę jak z postapokaliptycznych filmów i nawet samochody poruszają się po ulicach Fucktown w postaci wielce charakterystycznej. Tworzy to wszystko surrealistyczny obrazek, który jednak po pierwszych pozytywnych emocjach nudzi i nic na to nei można poradzić.
Obejrzeć warto. Szczególnie gdy sto lat temu łykało się każdą wideobzdurę, jaką przyniosło się z giełdy. Wielkiego zawodu być po seansie nie powinno, ale i pewnie pojawi się refleksja, że jest się to old for this shit. W każdym bądź razie seans koniecznie należy zacząć z nastawieniem, że za chwilę obejrzy się kiczowaty grindhouse (oksymoron of koz) z naprawdę fajnymi krwawymi efektami. O niebo lepszymi niż te komputerowe splattery w „Machete”. 6/10
(1121)
PS. I jeszcze informacja dla osób zainteresowanych opisywanym tu niedawno „The Killing”:
W drugiej połówce pilota „The Killing” zdecydowanie przyspieszył i już nie jest toczka w toczkę jak oryginał. Pozmieniano sporo, a odcinek kończy się w tym samym momencie co trzeci odcinek oryginału. A co za tym idzie krócej będę musiał czekać na ruszenie z miejsca, które znam. A już się łamałem, żeby ruszyć dalej z oryginałem.
Podziel się tym artykułem: