No sorry, znowu o tym przebrzydłym Bollywoodzie… Choć w sumie zawartości Bollywoodu w MNIK-owym Bollywoodzie jest bardzo malutko. Tyci, tyci w zasadzie.
W sumie nie wiem, dlaczego miałem stracha przed wizytą w kinie. Przecież poprzednim filmom Karana Johara nie miałem nic do zarzucenia (przynajmniej jeśli idzie o moją satysfakcję z seansu, bo czepiać to się tam było czego), więc dlaczego kolejny miałby mnie zawieść? No ale naczytałem się negatywnych opinii o „Nazywam się…” i choć rzadko to robię – zasugerowałem się nimi i nastawiłem negatywnie. I po raz kolejny okazało się, że ludzi nie ma co słuchać, bo film całkiem fajny był i ja narzekać na niego nie mam zamiaru. Choć poczepiać to się poczepiam, bo jest czego. A jest tego nawet więcej niż w poprzednich produkcjach firmowanych joharowym nazwiskiem.
Okazuje się bowiem, co zresztą nie jest jakimś tam strasznie niespodziewanym odkryciem, że jeśli chodzi o sprawy poważniejsze niż małżeństwo, romans i rodzina, to w karanowym gwizdku jest zdecydowanie za mało pary, żeby mierzyć się z tematyką taką jak traktowanie muzułmanów po 11 września. Jestem pewien, że reżyser chciał dobrze i przyświecały mu zacne idee, ale jednak dobrymi chęciami to filmowe piekło jest brukowane. Niby dlaczego Sylvester Stallone po przygodzie z aktorstwem innym od strzelania z M-60 („CopLand”) wrócił do strzelania z działka przeciwlotniczego do birmańskiej piechoty? Ano dlatego, że jest w tym lepszy. Aktorów, którzy z powodzeniem mogą pojawić się w obyczajowym dramacie jest multum, ale żaden z nich z taką gracją nie zamieni podłych birmańskich żołnierzy w krwawy tatar. Dlatego też każdy powinien robić to, co potrafi najlepiej. Niezależnie od tego czy jest się aktorem czy reżyserem. Robisz dobre komedie wyciskające przy okazji łzowe gruczoły widzów dylematami typu „czy ta miłość wytrzyma niechęć do niej rodziców” i porywające do tańca wraz z choreografiami Fary Khan? To je rób, a dramaty zostaw innym. Ja wiem, że nikt nie lubi być szufladkowany, ale eksperyment pod nazwą „Nazywam się Khan” pokazał, że jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz. Dopóki on kochał ją, a ona trudno powiedzieć – było fajnie. Gdy film uderzał w dzwony „nazywam się Khan i nie jestem terrorystą” wtedy zaczynało być gorzej, a każda błahostka, głupotka i uproszczonko (a podobno nie lubię zdrobnień) stała się wodą na młyn tych, którym film się nie podobał. A zaprawdę powiadam Wam – było ich wielu.
I gdyby mnie również MNIK („Nazywam się Khan” znaczy się) się nie podobał to teraz z pewnością poleciałaby litania zarzutów pod wspólnym mianownikiem „jakie to głupie”. I ja bardzo dobrze rozumiem tych, którzy te litanie tworzą i publikują. Ba, zgadzam się nawet z większością zarzutów (szczególnie dotyczących wątku nazwijmy to nieterrorystycznego i jego traktowania przez amerykańskich prezydentów – bo te typu „co za jemioł wymyślił, żeby głównemu bohaterowi zaproponować pracę akwizytora” mi zupełnie nie przeszkadzają i nie wiem, nad czym to dumać – mało to dziwnych decyzji w życiu popełniamy? widać brat bohatera uznał to za dobry pomysł, tak jak Kajol za dobry pomysł uznała powierzenie „autystykowi” opieki nad swoim dzieckiem – tak trudno to zrozumieć?) i nie dziwię się, że te i inne mniejsze lub większe wpadki w znacznym stopniu rzutują na końcową opinie o filmie. To ten moment, w którym na każdej obiektywnej opinii musi zaważyć odrobina subiektywizmu i przeważyć szalę na którąś ze stron. U mnie szala poszła w stronę „ejże, nie było całkiem źle”, stąd moje dobre zdanie na temat MNIK. Seans uważam za udany, co wcale nie oznacza, że film był dobry 😉 4(6).
Ale, ale. Tyle już napisałem, a Wy ciągle nie wiecie, o czym jest ten film. No więc jest sobie niejaki Rizwan Khan, który cierpi na syndrom Aspergera (autyzm taki, tylko nazwa bardziej geekowa). Tenże Rizwan przyjeżdża do Ameryki, gdzie zakochuje się w sympatycznej fryzjerce Mandirze (Kajol; a w ogóle to brawa dla Karana, że w końcu dał bohaterom takie niespotykane jak na bolly imiona – nudzili mnie już te wszystkie Raje, Rahule i Słiti). Związek ów jest podwójnie trudny, gdyż oprócz przeszkód związanych z chorobą Rizwana do przeskoczenia jest jeszcze fakt, że on jest muzułmaninem a ona hinduską. No ale w końcu jakoś się dogadują i gdyby nie ataki z 11 września to dogadywaliby się dalej. A tak. Cóż, Rizwan musi się spotkać z prezydentem USA, żeby udowodnić coś całemu światu i swojej żonie.
Jak to zwykle w bollywoodzkich filmach bywa (uprasza się o nie rzucanie tytułami bollywoodzkich filmów, w których tak nie bywa – upraszczam sprawę zgodnie ze stanem faktycznym – tak bywa i już :P) także i MNIK jest podzielony dość wyraźnie na dwie połówki – połówkę do śmiechu i połówkę do płaczu. Oczywista sprawa, że obie połówki się czasem przenikają, ale gdyby wstawić do MNIK intermission, którego w kinie nie uświadczyłem, to spokojnie dałoby się podzielić film na takie części właśnie. I zgodnie z tym, co już wspomniałem wyżej – połówka do śmiechu jest bardzo fajna i rzeczywiście do śmiechu (parę udanych onelinerów, sympatyczni aktorzy – SRK który bardzo fajnie zagrał (nie wiem, co ma na celu porównywanie go do Hanksa Gumpa (tak to trzeci otwarty nawias przy żadnym nawiasie zamkniętym, ale muszę przyznać, że wpływ „Forresta Gumpa” na MNIK jest aż nadto widoczny i doprawdy nie ma się co bronić tym, że w każdym filmie Karana jest ławeczka) i Hoffmana Rain Mana, bo nawet jeśli jego kreacja nie jest tak dobra jak wspomnianych aktorów to nie znaczy, że jest niedobra – wręcz przeciwnie) i Kajol, która w filmach zawsze sześć razy ładniej wygląda niż w rzeczywistości – nie wiem, jak ona to robi, ale chyba ma fajne kosmetyki i sprawnych usuwaczy niepotrzebnych brwi). Gorzej z połówką na poważnie, bo tu już rozpoczyna się kopalnia rzeczy, które można wytknąć filmowi Johara. Kopalnia niekończąca się w zasadzie i głównie odpowiedzialna za niskie oceny całego filmu. Jak widać mojej sympatii do niego nazbieranej z pierwszej części filmu wystarczyło na to, żeby przetrwać część drugą z ciekawością co będzie z Rizwanem i Mandirą (oczywiście przekonując siebie przy okazji usilnie, że nie wiem, skoro wiedziałem – to nie „Podejrzani” 🙂 ), ale tych, której jej nie wystarczyło jest więcej. I jak mówię – nie dziwię się im wcale.
Z tego co czytam, filmowi wyszło na dobre jego przycięcie do bardziej znośnych dla nieindyjskiego widza wymiarów. Oryginalnie trwający 160 minut film w polskich kinach fruwa z dużo mniejszym metrażem – niewiele ponad dwie godziny. Nie widziałem jeszcze pełnej wersji, ale wieść gminna niesie, że wycięte z niej zostały całkiem sprawnie najbardziej żenujące w całym filmie sceny przez co całość obecna na naszych ekranach nie jest już taka nieznośna. Bez przekonania się o tym na własne oczy trudno jest mi wyrokować, ale sądzę, że jest w tym sporo, a w zasadzie cała prawda. Bądź co bądź od dawna powtarzam, że jest sporo bollywoodzkich filmów, z których po wycięciu niepotrzebnej godziny zostałby całkiem fajny film. A tak przynudzają, przedłużają i człowiek się nudzi. Przypadek MNIK zdaje się naocznie potwierdzać tę moją opinię – trochę pracy nożyczkami i film od razu lepszy. Tradycjonaliści nie powinni narzekać, bo choć wydaje się, że co to za Bollywood co nie trwa trzy godziny (ostatnio coraz więcej takich), ale kosztem jakości filmu chyba można darować sobie godzinę zapełniaczy, nie? Choć z drugiej strony ja sam mam wątpliwości, bo w Bollywoodzie lubię właśnie tę „ichność” – im bardziej bollywoodzki film przypomina dzieło z Hollywood tym mniej mi się podoba. Lepiej bowiem obejrzeć hollywoodzki film niż jego podróbę. No ale ostatecznie przykład MNIK pokazuje, że bollywoodzki film, w którym właściwie nie ma nic bollywoodzkiego może być niezły. A nawet dobry, gdyby ktoś bardziej utalentowany przysiadł nad scenariuszem i zalał mądrą wodą scenariuszowe płycizny. Karan bowiem takiego Rizwana wypompowującego rowerkiem wodę z dziedzińca (nie pytajcie 😉 ) przypomina – tak skutecznie wypompował z poważnego tematu filmu soki, że została mielizna… Łał! To było głębokie!
Można narzekać, że bez problemu znalazłoby się kilka innych bollywoodzkich filmów zasługujących na kinową dystrybucję w Polsce, a tu akurat do szerokiej dystrybucję załapał się akurat MNIK, ale moim zdaniem cokolwiek, by się w kinach nie pojawiło, to i tak nie zmieniłoby opinii widzów o Bollywoodzie. Pozycje po obu stronach barykady już dawno są obsadzone i raczej nikt swojego miejsca nie zmieni niezależnie od tego, co poleci w kinach. Kto uważa Bollywood za guano ten dalej tak będzie uważał, a kto irytuje się na tę niesprawiedliwą ocenę całego bollywoodzkiego worka dalej będzie się na niż irytował. Widać to zwłaszcza po recenzjach filmu Johara, które pojawiły się wszędzie tam, gdzie zwykle omawiane są kinowe premiery. Walka pomiędzy niedouczonymi bollywoodzko krytykami posługującymi się nieprawdziwymi stereotypami, a tymi, którzy zadali sobie choć trochę trudu, by wyjrzeć poza uprzedzenia trwa w najlepsze i jeśli to kiedykolwiek się zmieni to szczerze się zdziwię. Ciekawi mnie tylko umiejętność tychże krytyków do odnajdywania w tym niemal zupełnie niebollywoodzkim filmie bollywoodzkich elementów – no ale z grubsza i ona potwierdza to, że do napisania recenzji bollywoodzkiego filmu wcale nie jest im potrzebne jego obejrzenie. Wystarczy to, co powszechnie sądzi się o Bollywood i można siadać do pisania. Z tego punktu widzenia nawet najbardziej zajebisty film, jaki powstał w Bollywood nie zmieniłby tej maniery. A że do kin trafił akurat ten słabszy – myślę sobie, że jak ktoś ma się do Bollywood przekonać to prędzej to zrobi oglądając film (nawet głupi) bardziej odpowiadający temu, do czego przyzwyczaiło go kino oglądane na co dzień, w którym – cóż za niespodzianka – nikt nie tańczy!
(973)
Podziel się tym artykułem: