Dzisiejszy układ reckowo-filmowo-wieczorowy miał wyglądać inaczej, ale przypomniałem sobie, że chciałem „New York, New York” w tiviku obejrzeć i plan trzeba było modyfikować. A modyfikacja polega na tym, że trzeba zakombinować, żeby nie było dziury w kalendarzu. Ot, nie lubię dziur w kalendarzu i co mi zrobisz? Szybko więc przeskanowałem w pamięci co to ostatnio oglądałem, a jeszcze recki nie napisałem i padło na Paula Blarta.
Paul Blart to sympatyczny grubasek ochroniarz w centrum handlowym (zabijcie mnie, nigdy nie zapamiętam jak nazywa się aktor go grający; Paula Blarta a nie centrum handlowe ;P). Chciał biedulek w przeszłości zostać prawdziwym policjantem, ale mu nie wyszło, bo choć na swoją tusze jest w miarę świetnie wysportowany, to jednak kłopoty z poziomem cukru we krwi (pewnie mógłbym to jednym słowem, ale mi się szukać nie chce, a tak już mam ze dwie linijki dodatkowego tekstu) sprawiają, że zdarza mu się od czasu do czasu zasnąć w najbardziej niespodziewanym momencie. W związku z powyższym wylądowała chłopina w centrum handlowym, a w wolnych chwilach marzy o wielkiej miłości do laski, która wygląda zupełnie tak samo jak Anna Faris (zastanawiałem się cały film, czemu Anna Faris zagrała w dwóch podobnych filmach – drugi to „Observe and Report” z Sethem Rogenem – dopiero po filmie się oświeciłem, ze to nie była Anna Faris tylko Jayma Mays i że już jakiś czas temu w przypadku „Heroes” zastanawiałem się nad tym samym, czyli nad tym, jak bardzo jest podobna do swojej bardziej znanej z nazwiska koleżanki)(to był długi nawias) i opiekuje się swoją córką, która niestety (sic!) wdała się do matki.
Nie wiedzieć zupełnie czemu, ta najdroższa w historii kina reklama łazików/chodzików/jak_to_nazwać przetoczyła się jak burza po amerykańskich kinach i ze trzy tygodnie wisiała na szczycie box office’a (o ile mnie pamięć nie myli). Z 25 włożonych milionów dolarów przyniosła milionów blisko 150 udowadniając, że zarobić można na byle czym, trzeba mieć tylko sporo szczęścia. I choć określenie „byle co” jest krzywdzące dla tej przeciętnej komedyjki (no bo aż tak źle nie jest) to jednak w kontekście zarobienia tylu pieniędzy pasuje jak ulał… No bo, kurde i kaman, jak to tak? Byle komediociona i PKB Bangladeszu? Nevermind. Pewnie zazdrość mi dupę ściska, że nie umiem nawet takiego byle co wymyślić, żeby tyle kasy zarobić.
„Mall Cop” to komediowa wersja „Die Hard” feat „Under Siege” feat. „Sudden Death”. I jeszcze po drodze spotykają „Dawn of the Dead”. Wyobraźcie sobie, jakie kłopoty mógłby mieć grubasek na miejscu Bruce’a Willisa i bum, macie „Mall Copa”. Pewnie zaklinowałby się w dukcie wentylacyjnym? Ano, tak by się stało. Itd. itp. Pomysł ciekawy, kłopot w tym, że znów pozostawiony sobie samemu. Mamy dobrą koncepcję, nie męczmy się. Koncepcja pociągnie nam film do końca. Tu się nasz bohater poślizgnie, tam zrobi głupią minę, jeszcze gdzie indziej nieporadnie wybije sobą szybę i już. Niczego zaskakującego tu nie ma, ambicji twórcom nie starczyło do tego, żeby kogokolwiek zaskoczyć jakimś zwrotem akcji i niespodziewanym żartem, to i obejrzeć można i dasię, ale pośmiać się okazji nie ma prawie wcale, a jeśli już to tak hihi byle jak pod nosem, bo takiej błazenady na więcej nie wystarczy.
A zresztą męczy mnie już ta błazenada i mam trochę dość takich bohaterów jak tytułowy Paul Blart. Z jednej strony wydaje się, że inteligentny i wysportowany facet z poczuciem humoru i spojrzeniem zbitego psa husky, które nie tylko samotne wdowy przyciąga (tak słyszałem! :P) a z drugiej strony co i rusz scenarzyści serwują mu niespodziankę w postaci kolejnej konieczności zrobienia z siebie kretyna, którym (wszystko na to wskazuje) aż takim nie jest. Zdecydowaliby się w końcu, a nie przekonywali, że sympatyczny family man przy byle okazji zachowuje się jak nieporadny neandertalczyk i – mówiąc wprost wspak i na ukos – idiota. Więcej konsekwencji, scenariuszoskryby jedne!
Pokazać w święta o 15 to tak, ale żeby zarobić na tym 150 milionów baksów to ja bym się wstydził. Taaa 😉 3+(6)
(799)
Podziel się tym artykułem: