Adama Sandlera dzięki jego ostatnim dokonaniom – lubię. Wcześniej ani ziębił mnie ani parzył (choć komedie typu „Superdad” czy „Waterboy” uważam za bzdury), ale trafił na dobry okres, w którym nakręcił kilka autentycznie dobrych filmów („Spanglish”, „50 First Dates”). Dlatego byłem ciekaw czy podtrzyma dobrą passę świąteczno-dziecięcym filmem „Opowieści na dobranoc”. Nie podtrzymał, a film jst beznadziejny 2(6).
Bohaterem „Opowieści…” jest Skeeter jakiś tam, który pewnego dnia otrzymuje zadanie bojowe – ma zaopiekować się dziećmi swojej siostry, która wyjeżdża do Arizony na rozmowę o pracy. Skeeter, syn ciamajdowego właściciela hotelu, w którym obecnie jego syn robi za złotą rączkę, nie ma doświadczenia w pilnowaniu dzieci, ale na obraz i podobieństwo swojego ojca postanawia poopowiadać dwójce podopiecznych wypasione bajki na dobranoc. Talentu do tego nie ma i dzieciaki muszą mu pomagać. Co ciekawe, okazuje się, że to co wymyślą dzieci, potem przytrafia się w realu Skeeterowi. Czy to pozwoli mu wygrać w konkursie na kierownika nowego hotelu i na wygranie serca sympatycznej nauczycielki (Keri Russell)?
Niestety, „Opowieści…” to bzdura, która nie ma do zaoferowania nic ciekawego. Nie jestem dzieckiem więc nie wiem, może dzieciom się podoba potwór ze smarków, ale jakoś tak przypuszczam że wątpię. Dla dorosłych nie ma tu natomiast niczego począwszy od scenariusza, skończywszy na okazji do zdrowego śmiechu. Pomysł na film jakiś tam był i na trailer wystarczył, ale na film już nie bardzo. Nie ma jakiejś jasnej, sensownej intrygi (takiej przez małe i) tylko zlepek dobrych chęci i kiepskiej ich realizacji. Miało być coś o bajkach, o ich wpływie na życie bohatera i połączeniu tego wszystkiego w przypowiastkę o chłopaku o dobrym sercu, który pokonuje wrednego czarnego charaktera i wygrywa pół królestwa oraz rękę królewny do kompletu. Wyszło nijak, a resztki fabuły nie wychodziły poza klasyczny schemat opowieści o Kopciuszku. I niby w bajkach tak ma być, ale akurat ta bajka przekonała, że nie wystarczy klasyczny zestaw bajkowych chwytów – jakiś pomysł na ramę też trzeba mieć. A tu żadnej ramy nie było.
Całości rozpaczy dopełnił główny bohater, który jest zwykłym jełopem i jakoś ciężko mu kibicować w walce o zwycięstwo w hotelarskim konkursie. Ani przez sekundę nie przekonał mnie, że ma predyspozycje do prowadzenia hotelu. Udało mu się wymyślić, żeby w każdym pokoju był zapas skarpetek – wow! Jedyną „predyspozycją” był jego ojciec, również nieudany hotelowy menago. I nawet bajek nie umiał dobrze opowiadać wymyślając jakieś dwu zdaniowe pierdy. Dzieci, które mu pomagały też wyobraźnią specjalnie nie grzeszyły, więc zarówno filmowa bajka, jak i bajki w tej bajce okazały się niewypałem, który próbowano zatuszować świnką morską z wielkimi gałami i przygłupim (jeszcze bardziej niż Skeeter) kolegą głównego bohatera, który zdaje się miał być zabawny z tym swoim brytyjskim akcentem. Ale nie był.
Jednym więc zdaniem wyszła z tego bajka, z której morał płynie tylko jeden: nawet przygłup zdobędzie królestwo i rękę księżniczki. Nic go to jednak nie nauczy, bo swoich przeciwników i tak będzie traktował podle. A księżniczka mu przyklaśnie śmiejąc się z jego dokonań. Choć ona jedna wyglądała w filmie n mądrą.
A już największy żal to udział w tym bzdecie Guya Pierce’a. Dawno go nie widziałem w niczym, więc wniosek chyba taki, że cienko przędzie, ale udział w „Opowieściach…” to już zdaje się desperacja. Bo o Courteney Cox to nie ma się co rozwodzić. Dobrze, że choć załapała się na ogony w filmach Sandlera. Lepsze to niż kariera koleżanki z serialu Lisy Kudrow. Choć tej ostatniej to chyba akurat rodzina w głowie a nie kariera.
(771)
Podziel się tym artykułem: