– A co to? – Zapytałem Aśka. (product placement rulez 😉 )
– Kollywoodzka wersja „Memento”.
No to trzeba było obejrzeć. Nie tyle, żebym był wielkim fanem „Memento” (choć 6(6) chyba dałem… a nie, jednak nie oceniłem), ale byłem ciekaw, w jaki sposób Hindusi podejdą do filmu, który jak wiadomo „leciał” od końca do początku, co jak na indyjskie filmowe warunki wydaje mi się megawyjątkową ekstrawagancją. Nie mówiąc już o tych biednych widzach nieprzywykłych do takich zabaw z filmem. No i w zasadzie byłem pewien, że pomysł Christophera Nolana zostanie jak najbardziej uproszczony, ale nie sądziłem, że aż tak.
Bądźmy szczerzy, nazywanie „Ghajini” tkollywoodzką wersją „Memento” to co najmniej lekka przesada. Z oryginalnym filmem ma toto niewiele wspólnego. Jest motyw kierujący głównym bohaterem, jego wytatuowany wygląd (dziwnie coś brzmi to „jego wytatuowany wygląd”) i fakt, że w wyniku uszkodzenia pamięci krótkotrwałej, co piętnaście minut resetuje mu się wszystko, co pamięta. I to wszystko. Narracja prowadzona jest całkiem normalnie z powtykanymi, co jakiś czas, retrospekcjami czyli nic specjalnie oryginalnego. Na dodatek ten cały myk z utratą pamięci co kilkanaście minut jest tutaj zupełnie lekceważony przez scenarzystę i reżysera w jednym. Ta niemiła przypadłość wcale nie przeszkadza aż tak bardzo naszemu głównemu bohaterowi (Surya Sivakumar), bo przez większość czasu jest dobrze zorientowany, co i jak. I w zasadzie wygląda to tak, że wstając rano (czy tam co parę godzin) musi sobie przypomnieć co i jak, ale jak już sobie przypomni to wszystko gra. To, w jaki sposób sobie radzi z dziurami w pamięci, jest jedynie zasygnalizowane półsłówkami i polaroidem, a reszty weź się i domyśl, drogi widzu. A jak zaczynasz się domyślać, to łatwo już zauważyć, że nic tu właściwie nie gra. I właśnie z tego powodu mogli sobie odpuścić wzorowanie się na „Memento”, bo jak mówię dużo się z tego filmu nie nauczyli, a jeśli już chcieli bawić się z pamięcią bohatera, to trzeba było wziąć przykład z „Detektywa bez pamięci” [„Clean Slate”], filmu z Daną Carveyem, który tracił pamięć w czasie snu i każdy dzień zaczynał z tabulą rasą.
Dobra, to ustaliliśmy, że „Ghajini” z „Memento” nie ma wiele wspólnego i nazywanie go tkollywoodzką wersją hollywoodzkiego hitu jest sporą przesadą, zajmijmy się więc samym filmem i zapomnijmy o tych piętnastominutowych resetach, które sprawiają, że w prowadzeniu głównego bohatera nie istnieją zasady logiki.
Całość zaczyna się ciekawie, mrocznie i interesująco. No i obserwowanie dalszych wydarzeń szybko wciąga. Jakiś łysy zabija, wypakowany kolo z policji biega za autobusem, akcja się zagęszcza, a wszystko to sfilmowane jest bardzo sprawnie na mroczno-thrillerową modłę. A potem pojawia się kobitka i zaczyna śpiewać… Tak się zastanawiam czy oni tam nie potrafią jakoś inaczej wprowadzać postaci kobiecych niż poprzez piosenkę? Człowiek się wciągnie w ciekawy film, a tu nagle pląsają, pokazują głupie żarty i dużo gadają. I cały misternie zbudowany klimat znika. Nie żebym miał cokolwiek przeciwko piosenkom i pląsaniu (a już na pewno nie w kinie indyjskim), ale czasem warto by było je poświęcić i skupić się po prostu na zrobieniu dobrego filmu. A tak całość się niemożebnie wydłuża do trzech godzin projekcji, a humor totalnie niszczy wypracowane przez początek filmu zainteresowanie widza. A nawet zostawiając ten cały humor i piosenki (nie przypadły mi do gustu; wolę takie, co mają melodię – choć ta z biciem serca była całkiem niezła; a no i sam bez niczyjej pomocy wyłapałem w „Ghajini” kawałek muzyki z „Żony dla zuchwałych” – można mnie dotykać!), to nic by się nie stało, gdyby tak przyciąć film o 45 minut. Na pewno pozostawiłby na mnie lepsze wrażenie. Bo choć główna historia jest całkiem ładnie ułożona od romansu do thrillera, to z pewnością przydługa. Choć i tak nic nie pobije megagłupiej okładki wydania DVD, która zapowiada „Gorączkę sobotniej nocy”, a nie thriller o nawalaniu kobiet metalową rurą.
Wynudzić, aż tak bardzo się nie wynudziłem (choć trochę na pewno; za mało się tłukli 😉 ), ale mam wrażenie, że gdyby reżyser filmu nakręcił ten film dwa lata później, to zrobiłby to trochę inaczej. Zresztą, już wkrótce bollywoodzki remake z Aamirem Khanem i zobaczymy, co na północy z tym zrobią. A za „oryginał” 3+(6).
Podziel się tym artykułem:
Jeden komentarz
Pingback: 24. Recenzja kollywoodzkiego filmu o podróżach w czasie