Przydałby mi się jakiś kop, który skierowałby mnie na dobrą drogę i zmusił do obejrzenia jakiegoś filmu. Obojętnie jakiego, ale z przyjemnością. Dzisiaj to już w ogóle moja niechęć osiągnęła apogeum i od dwóch godzin próbuję coś obejrzeć i po maks dziesięciu minutach wymiękam. Poleciał „Hot Rod”, który z trailera wyglądał na fajny, ale którego pierwsze minuty przekreśliły to wrażenie (nie dziwota, że od razu na DVD trafił), poleciał „Athadu”, który myślę, że będzie fajny, ale jakoś nie mam na niego nastroju, bo zbyt śmiertelnie poważnie się zaczyna (bez kitu, „Ashok” i „Stalin” miały nieporównywalnie lepsze początki; ach, wyduszę to z siebie – Mahesh jakiś taki nijaki; pierwszy raz go widzę na ekranie), a kilka innych filmów poleciało bez rozpoczynania ich nawet. Myślałem nad jakimś koreańskim filmem, ale żaden tytuł nie wzbudził mojego zainteresowania (wiem, że filmy na pewno są fajne, ale ja potrzebuję tej iskry „no Q, ten film chcesz obejrzeć, właśnie ten, jesteś tego pewny”, a nie tej „spróbuj ten, może będzie w sam raz”).
Jednym słowem o kant dupy potłuc. Czuję się jak wędrowiec, który po przejściu o suchym pysku dwustu kilometrów pustyni w końcu kładzie łapę na kubku z zimną wodą, ale nie ma siły go podnieść.
Podziel się tym artykułem: