Postanowiłem sięgnąć pamięcią wstecz i opisać parę filmów, które widziałem ostatnimi czasy, a które nie doczekały się recenzji. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Rozpiętość czasu produkcji poniższych filmów przeróżna.
[EDIT: Dodane po drugiej recce: oczywiście, znowu nie umiem krótko i zamiast kilku filmów będą pewnie ze trzy na krzyż.]„Rykoszet” [„Ricochet”]
Młody policjant (Denzel Washington) łapie groźnego zbira (John Lithgow). Ziejący nienawiścią zbir trafia do pudła a młody policjant zaczyna robić karierę prawnika. Wszystko się zmienia, gdy zbir zwiewa z więzienia.
Jeden z moich ulubionych filmów od lat znajdujący się na liście „najbardziej niedoceniane zajebiste filmy, które nie doczekały się rozgłosu a powinny”. Ostatnio powtórzyła go telewizja i z przyjemnością obejrzałem go sobie po raz lekko dwudziesty, stwierdzając że tylko trochę się zestarzał (Denzel bardziej). Aktorstwo dość drętwe ze wskazaniem na przerysowane, ale takie powinno być, bo i sam film jest mocno przerysowany i przypomina prawie komiks. Taka to kwintesencja sensacyjnego kina lat 80. (choć sam film z 91 roku). Dużo się dzieje, fajne zwroty akcji, od zarąbania onelinerów no i diaboliczny John Lithgow, który w całym filmie zdaje się, że nie mruga ani razu. Po latach 5(6), kiedyś 6(6).
***
„Kto nigdy nie żył”
Młody ksiądz aktywista (Michał Żebrowski) dowiaduje się, że jest zarażony wirusem HIV i przenosi się z wielkomiejskiego zgiełku do klasztornego zacisza z dala od cywilizacji.
Nie takie złe jak się spodziewałem. Zresztą ogólnie jakąś taką słabość mam do polskich filmów, przynajmniej tych, które nie próbują udawać, że nakręcono je w Ameryce. Początek nienajciekawszy walący po łbie koszmarną łopatologią (najlepszy był reżser filmu Andrzej Seweryn w roli lekarza, który przekazuje bohaterowi złe wieści o wirusie; takie to typowo kinowopolskie – założę się, że Seweryn nieźle się podniecił spodziewanymi interpretacjami filmu jak to reżyser kreuje postaci a zarazem występuje w roli posłańca śmierci ble ble ble; jeśli istnieje coś takiego jak szkoła polska, to scena u lekarza jest jej sztandarowym przykładem), ale jak już się uspokoił i nasz ksiądz trafił do klasztornego zadupia, to zaczął się sympatycny film. Szkoda tylko, że potem pojawiła się Teresa z „M jak miłość” w typowej dla siebie roli femme koszmarre i zepsuła swoją daremną miną bardzo dużo.
Końcówka znów łopatologiczno-nudno-dowyrzyganiasłodka, ale ogólne wrażenie z całości pozytywne. 4(6). BTW chciałbym zobaczyć Żebrowskiego w jakimś kinie akcji a nie w kolejnym „cierpię za miliony, ale to mi odpowiada, bo mam okazję do kolejnego dramatycznego monologu”.
***
„Noc w muzeum” [„Night at the Museum”]
O! To na pewno będzie krótka recka!
Larry (Ben Stiller) ma kłopoty z wytrzymaniem w jednej pracy dłużej niż kwadrans. Wydaje się, że podobnie będzie na posadzie nocnego strażnika w muzeum, szczególnie że w nocy wszystko tam ożywa i ogólnie dla nocnego strażnika nie jest to łatwa sprawa.
Disney dzieciom. Po ekranie biegają różne dziwne stwory i tak przez cały film. Za Stillerem nie przepadam, ale jako że film jest dla dzieci to pewnie musiał się trochę uspokoić i nie przesadzać ze swoim komediowym „warsztatem”, więc nie przeszkadzał mi aż tak bardzo.
Sztampa pokroju „Jumanji” (które mniej mi się podobało od „Nocy…”, bo nie podobało mi się w ogóle). I tu i tu Robin Williams, ale bez różnicy dla filmu. Efekty specjalne nie zrobiły na mnie wrażenia (a miały według różnych zapowiedzi) – to chyba wina samych filmowców: tak podnieśli swoje umiejętności w dziedzinie komputerowych efektów, że jak są cienkie to każdy psioczy, a jak są dobre to nikt nie pochwali, bo przecież wiadomo, że choćby film był do dupy, to efekty będą ok. 3+(6). Nie udało się krótko.
***
„Bordertown”
Ambitna dziennikarka amerykańskiej gazety (Jennifer Lopez) przybywa do przygranicznego Juarez, w którym w ilości hurtowej giną młode Meksykanki. Film oparty na prawdziwych wydarzeniach.
Pierwszy z filmów z niezrealizowanego przeze mnie cyklu „Festiwal filmu niedokończonego”, który miał obejmować filmy, których oglądanie przerwałem w trakcie. Tego obejrzałem jakieś piętnacie minut. I nawet nie to, że jakiś wyjątkowo żałosny był, ale nie zdołał mnie zaciekawić na tyle, żeby oglądać dalej. Nawet występem Antonio Banderasa. Tak więc może dalej jest fajnie, ale ja szczerze wątpię. Bez oceny.
TVN-wskie „Miasto strachu” rulez w gatunku „film o dziewczynach z Juarez”.
***
„The Virgin of Juarez”
Ambitna dziennikarka (Minnie Driver) przybywa do Juarez…
A to już na pewno (bo wysiedziałem) typowa bzdura od początku do samego końca. Typowa dla amerykańskiego kina zagrywka: „ludzie tam cierpią, więc my to wykorzystamy i nakręcimy bzdurę nieomal science-fiction, wmawiając wszystkim, że to ku pamięci ofiar”. Wyjątkowo nudny pierd o objawieniu z jasnym przesłaniem do Meksykanów: My nic na to nie poradzimy, liczcie na cud. 1(6)
Podziel się tym artykułem: