Eisenheim (Edward Norton) jest robiącym w Wiedniu oszałamiającą karierę iluzjonistą. Pokazy jego magicznych sztuczek oczarowują wiedeńską publiczność. Na jednym z przedstawień Eisenheim spotyka ukochaną z dzieciństwa, której nie widział od wielu lat.
Dawno już nie widziałem filmu, w którym Edward Norton by mi nie działał na nerwy. Owszem, w „Primal Fear” był znakomity, ale potem prawie w każdym filmie (moim zdaniem) powtarzał tę rolę, co dość irytujące było. Przerwę w irytowaniu mnie zrobił sobie w przypadku „American History X”, ale zaraz potem zirytował mnie podwójnie w „The Score”. I tak praktycznie mogłem być pewny, że jak jest Norton w obsadzie, to jakiś filmowy bohater będzie się jąkał. No, ale na szczęście w „The Illusionist” pozbył się tej denerwującej maniery. Inna sprawa, że wielkiej roli nie zagrał. Ot zrobił swoje i tyle. A zresztą pola do popisu wielkiego nie miał.
„The Illusionist” to taki sobie film. Ani zły, ani dobry, ot film i tyle. Nie zauważyłem podczas seansu, żeby targały mną jakieś gwałtowne emocje – obejrzałem do końca i już. Czasu nie straciłem, ale wzruszyć się nie wzruszyłem. Właściwie dość nijaki to film. Wszystko jest w nim tam, gdzie należy, obsada jest jak najbardziej ok (obok Nortona jeszcze Paul Giamatti, Rufus Sewell i jedna z Jessic – piszę tak, bo do końca życia już chyba nie nauczę się która to jest Jessica Biel, a która Jessica Alba), scenarzysta i reżyser w jednym zadbał też o ciekawe zakończenie (choć spodziewane przeze mnie) a jednak nie wyszło z tego nic porywającego.
No i w zasadzie nie ma się co więcej rozpisywać. Za plus minus trzy lata pewnie dane nam będzie obejrzeć sobie ten film w jakieś świąteczne popołudnie, bo to taka bajeczka w sam raz na taką okazję. Krótka to recenzja wyszła, ale musiałbym wyjątkowo wodę polać, żeby się rozpisać na temat „The Illusionist”. 3+(6)
EDIT: Zapomniałem dodać jeszcze o świetnej muzyce Philipa Glassa.
Podziel się tym artykułem: