Kolejny z filmów opartych na prawdziwych wydarzeniach. Tym razem historia meczu piłki nożnej pomiędzy reprezentacjami Stanów Zjednoczonych i Angli podczas mistrzostw świata w 1950 roku.
„The Game…” to film, który z pewnością widzów pokroju tych, którzy uważali „Hostel” za dokument zachwyci i złapie za serce. Podnosząca na duchu i krzepiąca historia prostych emigrantów z Europy, którzy dzielnie stawili czoła najlepszym zawodnikom z kraju, w którym wymyślono futbol zapewne wycisnęła parę łez wzruszenia, ale nie z nami te numery Bruner.
Przyznać trzeba, że sprytnie to sobie wszystko wymyślili. Cały film sprowadzony jest do przygotowań do jednego tylko meczu z rywalem, który w poprzednim meczu upokorzył dzielnych Amerykanów, a to, że odbywa się on na największej imprezie piłkarskiej ma już drugorzędne znaczenie. No i z tego punktu widzenia rzeczywiście jest się czym podniecać i przeżywać to niesamowite wydarzenie jako największą w historii futbolu niespodziankę.
Szczegól, że nasi dzielni bohaterowie dostali na tych mistrzostwach w dupę od Hiszpanii i Chile i zajęli ostatecznie ostatnie miejsce w grupie. Tego z tego filmu się nie dowiecie więc ja Was o tym informuję. A jak zakończył się mecz z Anglią to może i już zaspoilerowałem między słowami, ale po pierwsze informacja o tym znajduje się na głównej stronie tego filmu w IMDb, a po drugie przecież w końcu z jakiegoś powodu ten film powstał… Zresztą słabego filmu nie da się popsuć nawet spoilerem.
Bo „The Game…” to słaby film. Trudno się zachwycać tym jawnym oszustwem szczególnie, że nie oferuje nam nic żeby zrekompensować tę dziecinadę. Mecze piłkarskie pokazane są tu w marny sposób, jedyne co można powiedzieć o aktorach to, że są mdli, no i nie sposób nie uśmiać się z widoku trenera, który obronę strzału w pierwszej minucie meczu świętuje niczym zdobycie mistrzostwa świata. Z tej perspektywy Amerykanie rzeczywiście osiągnęli niewiarygodny sukces! 2(6)
Podziel się tym artykułem: