Drew Baylor (Orlando Bloom) dzień po katastrofalnej zawodowej wpadce wyrusza do małego miasteczka na pogrzeb swojego ojca.
Tu nie chodzi o to, że nie przepadam za Orlando Bloomem i nie ma znaczenia, że Kirsten Dunst to nie jest moja ulubiona aktorka. Po prostu nie uważam żeby była potrzeba kręcenia niemal identycznego jak „Garden State” filmu szczególnie, że to „niemal” to jednak jest spora różnica w jakości. Różnica na ogromną korzyść „Garden State”.
Jakieś specjalnie złe „Elizabethtown” to nie jest. Bohaterowie są sympatyczni, dzielnie partneruje im Susan Sarandon, która zdaje się drugą młodość przeżywa, a momentami zdarza się, że jest śmiesznie (son of the mitch hehe) i romantycznie. Tyle, że biorąc pod uwagę jak wielką reklamę miał ten film, to należało się spodziewać czegoś więcej. A tak to się wydaje, że reklama była tylko po to, żeby cały świat dowiedział się, że jest nowy film z Orlando Bloomem i żeby małolaty do kina sunęły zwartą ławą.
Ogląda się „Elizabethtown” dobrze, choć momentami ma się wrażenie, że jakiś taki „przedumany” jest i sztuczny. Tak jakby reżyser miał przepis na dobry film, ale przesadził ze składnikami, bo myślał, że będzie lepiej niż dobrze. Dlatego lepiej „Garden State” obejrzeć, a jak już koniecznie musi być Crowe to „Jerry’ego Maguire”.
PzS: 3+(6)
Podziel się tym artykułem: