Charles Shine (Clive Owen) wiedzie w miarę spokojny żywot u boku żony i córki. Prawdziwym zmartwieniem jego rodziny jest choroba córki, którą to chorobę na szczęście da się wyleczyć przy pomocy nowoczesnej terapii. Terapia ta niestety jest bardzo droga. Nasi bohaterowie nie poddają się jednak i ile mogą, tyle oszczędzają w nadziei, że kiedyś w końcu uzbierają potrzebną sumę. Tymczasem pewnego październikowego poranka, Charles, tak jak każdego dnia, wychodzi do pracy, spiesząc się na pociąg. W pociągu czeka go niemiła niespodzianka – zostaje zatrzymany za jazdę bez biletu. Jak na złość nie ma przy sobie również ani grosza, aby zapłacić wyznaczoną karę. Z pomocą przychodzi mu nieznajoma kobieta (Jennifer Aniston). Następnego dnia znów spotykają się w pociągu i w ten sposób nawiązują znajomość.
Wszystko zaczyna się bardzo fajnie. Co prawda nie przepadam za Clivem Owenem (a w zasadzie to zwyczajnie go nie lubię, lecz mimo to doceniam za jedną rzecz – obecnie spośród wszystkich zagranicznych aktorów, Clive bezapelacyjnie najlepiej przeklina; do znudzenia oglądałem w kółko króciutką scenę z „Closer”, w której bluzgnął na Julię Roberts „cośtam cośtam and fuck off”, jak dla mnie Oscar 🙂 ) no ale jak to już pisałem niedawno, takie niechęci mi nie przeszkadzają i nie daję żadnych minusów na starcie. Ot, co najwyżej dłużej się zbieram do obejrzenia filmu. Tak więc „Derailed” zaczął się bardzo fajnie i od samego początku przyciągnął moją uwagę. No, a gdy Clive zaczął tłumaczyć córce podstawowe rzeczy na temat zwrotów akcji, to już wiedziałem, że potem powinno być coraz lepiej. W końcu nic w filmach nie dzieje się przypadkiem (przeważnie 🙂 ), a strzelba z pierwszego aktu zwykle musi wypalić.
Film trwał w najlepsze i było coraz ciekawiej (choć zaczynałem przeczuwać pismo nosem i jak się potem okazało, nie pomyliłem się w temacie intrygi). Spokojna narracja nabierała tempa, wydarzenia zagęszczały się coraz bardziej, a fabuła gmatwała w najlepsze. Wydawało się, że wkrótce nastapi punkt kulminacyjny, a po nim do końca filmu akcja potoczy się z prędkością lawiny aż do napisu „the end”. Tyle tylko, że ten punkt kulminacyjny nigdy nie nastąpił. Fabuła gmatwała się do samego końca, a zwroty akcji następowały jeden za drugim. Aż do znudzenia. Nic dziwnego, że prędko osiągnęły absurdalne natężenie.
Był sobie kiedyś taki film, nazywał się „Dzikie żądze”. W nim również zwroty akcji następowały co pięć minut, w większości rozwiązując się dopiero po napisach. I paradoksalnie, choć zwroty akcji, to jest to, co lubimy i co sprawia, że filmy są ciekawsze i lepiej zapadają w pamięć, okazało się, że co za dużo to niezdrowo. Przy piątym z kolei zwrocie akcji wszystko robiło się nudne, a seansowi coraz częściej towarzyszyło machnięcie ręką i znudzenie. No i z „Derailed” jest dokładnie to samo. Nie dość, że absurdalna ilość owych zwrotów akcji rośnie niczym piramida ludzi w reklamie Playstation, to jeszcze z minuty na minutę sensu w filmie coraz mniej, a zachowanie bohaterów jest coraz głupsze i coraz mniej wytłumaczalne. Natomiast sam finał to już jawna kpina z widza. No i wobec tych wszystkich scenariuszowych zakrętów o 360 stopni, wszystko inne schodzi na drugi plan. 3(6)
Podziel się tym artykułem: