Zaczęło się wcześnie rano, bo już o 7ej. Otwarłem oczy, było ciemno, stwierdziłem, że pewnie jest jakaś 3 w nocy, ale dla pewności sprawdziłem zegarek i po chwili już wiedziałem, że… zaspałem. Sprintem na dół i do Cruelli:
– Czemu mnie nie obudziłaś?
– Nie schodziłeś, myślałam, że ci się nie spieszy.
AAARRGHHH!
– No przecież mówiłem, że jadę na ósmą!
– Trzeba było powiedzieć żeby cię obudzić. Nie śpię od szóstej, bym cię obudziła.
Dalsze rozmowy przebiegły szybko, nerwowo i już byłem w samochodzie gnając do Kacowic. „Gnając” to pojęcie względne – pogoda i stan dróg były takie, że strach się bać. No, ale jakoś dojechałem spóźniony o dwadzieścia minut i klnący co trochę na innych kierowców.
W sali siedziało parę osób, niedobitki jakieś. Mało kto wiedział, że są zajęcia tak wcześnie więc prawie nikt nie przyjechał. Wykładowca wydawał się strapiony. Cichym głosem poprosił o indeksy i wpisał mi czwórkę, a potem retorycznie zapytał:
– To co teraz? Przerwa czy koniec?
Tak więc o 9ej byłem wolny i mogłem napisać do Aspazji, że będę o czasie pod Korfantym. Co prawda miałem angielski na 11:20, ale postanowiłem (już dawno) że tam nie trafię. Niestety wdałem się w niepotrzebną dyskusję:
– Idziesz na angielski? – Spytała Kinga.
– Nie, byłem dwa tygdonie temu i nie było więc dzisiaj mam to gdzieś.
– Jak to nie było? Był. – Stwierdziła inna koleżanka.
– Serio?
– No, ja byłam.
Do tej rozmowy powrócimy później.
Wsiadłem w samochód i czekał mnie test w postaci próby dojechania pod Pl. Sejmu Śląskiego. Test o dziwo bez żadnych obsuw zdałem i mogłem podążać pod wydział filologii polskiej, gdzie z chlebem, solą i zespołem Mazowsze, czekały na mnie Aspazja i Kseni (kolejność alfabetyczna). Po krókich przemowach zaproszonych gości, udaliśmy się po czerwonym dywanie na wydział. O mało nie dostałem w oko korkiem od szampana! Następnie udaliśmy się do klimatyzowanych pomieszczeń polonistycznego Sheratona, gdzie w wygodnej loży i w towarzystwie zgrzewki piwa (popijanej kawą, herbatą i brzoskwiniowym Ice Tea) rozpoczęliśmy poważne dyskusje o życiu, polonistyce i oczywiście o moim adminie od sieci. Tym sposobem po raz pierwszy spotkałem towarzyszy (towarzyszki) „po blogu”.
Podczas kolejnych monologów dziewczyn na temat metodyki pracy nauczania i moich płomiennych wystąpień na temat różnych dziwnych teorii (wspieranych przez różne dziwne teorie dziewcząt; „jak ktoś jest głąbem to nie mów mu że jest głąbem, tylko że ma ładny charakter pisma, następnym razem napisze na klasówce o dwa zdania więcej”) rozdaliśmy parę autografów, aczkolwiek ochrona budynku stanęła na wysokości zadania i mało kogo wpuściła do środka. Udało nam się też rozwikłać parę tajemniczych zagadek, takich jak na przykład: co dzieje się z okolicznymi kotami. Rozwiązanie było proste, bo z kuchni słychać było wyraźny koreański akcent. Było bardzo sympatycznie, choć w ustach czuć było dziwny posmak po hamburgarach(?).
Przypomniałem sobie przy okazji stare śmieci i zaskoczyłem dziewczyny pytaniem: „Czy tutaj kiedyś nie było fortepianu?”. Boże jaki ja już stary jestem! Kseni w ogóle nie pamiętała żeby tak był fortepian, a Aspazja widziała go, ale tylko raz. Potem go już nie było. Niestety przed wyjściem do WC musiałem odwiesić znajomość budynku na kołek i zapytać się gdzie mogę zrobić siku. Instrukcje nie były dokładne! Na tym samym piętrze miał być WC dla chłopców (z wizerunkiem chłopca rzecz jasna), a tymczasem nie dość że były tylko dwa dla dziewczynek, to nie było na nich żadnego wizerunku. Zaryzykowałem, zszedłem piętro niżej i zrobiłem siku rozmyślając na temat dyskryminacji płci na Uniwersytecie Śląskim.
Wróciłem do dziewczyn i w tym momencie popsułem sobie całą reputację, zaczynając marudzić, że może jednak pojechałbym na ten angielski, bo tak trochę głupio nie być na trzech z pięciu (bez feralnej rozmowy cytowanej wyżej nie byłoby problemu, bo tylko na dwóch z pięciu bym nie był według mnie) ćwiczeń trwających 3,5 godziny każde. No, a że nasze polonistki też miały za chwilę zajęcia to pożegnania nadszedł czas. Łzom nie było końca, a górnicza orkiestra grała rzewne kawałki w stylu „Do Milówki wróć”. Na pożegnanie dostałem od Aspazji przyrząd do hipnotyzowania. Tak sobie myślę, że zapomniała o nim wcześniej, bo z pewnością chciała mnie zahipnotyzować i wykorzystać! Ja tymczasem wsiadłem do samochodu, pomachałem dziewczynom łapką i ruszyłem na przód kolejnego dziś wyzwania – dojechania spod Pl. Sejmu Śląskiego na Gallusa. Udało się!
Kłopot tylko w tym, że niepotrzebnie tam pojechałem, bo:
– nie było zapowiadanego kolokwium
– pani magister za mną nie tęskniła
– były to jednak, tak jak myślałem, drugie ćwiczenia na których nie byłem.
Poza tym okazało się, że nie wymaga chodzenia na nie, no i że straciłem 10 zeta na łapówkę dla owej pani magister. Czy łapówka odniesie sukces, dowiecie się kiedyś tam. No, ale skoro byłem na miejscu to poszedłęm na resztę ćwiczeń. No, ale kumpel powiedział, że będzie prosić do tablicy więc powiedziałem pass i poszedłem do kawiarenki poczekać na tego kumpla co by go zawieźć po drodze do domu.
I tak przesiedziałem prawie godzinę, aż w końcu mogłem wracać do domu. Po drodze dwa razy by mnie najechał samochód (z mojej winy), ale jakoś niespecjalnie się tym przejąłem. No, a w domu czekała na mnie duża niespodzianka – była sieć!
Podziel się tym artykułem: