Tom Stall (Viggo Mortensen) jest spokojnym, na pierwszy rzut oka nawet dość ciapowatym, właścicielem małej knajpki w cichej, spokojnej mieścinie na prowincji. Tom, jak przystało na spokojnego faceta, ma kochającą rodzinę „składającą” się z żony (Karia Bello), która ma nieco więcej werwy niż jej spokojny małżonek, syna, który jak każdy spokojny amerykański nastolatek jest gnębiony w szkole przez szkolnych osiłków, oraz malutką córeczkę, która tradycyjnie boi się potworów mieszkających w szafie. Wszystko więc jak z obrazka wyciętego z amerykańskiego podręcznika o życiu w rodzinie z lat pięćdziesiątych. Wszystko to jednak zmienia się za sprawą dwóch psychopatycznych zabójców, którzy odwiedzają knajpkę Toma i terroryzują jej pracowników. W Tomie budzi się prawdziwy macho. Wyskakuje zza lady, sięga po pistolet jednego z napastników i po chwili obaj badguye nie żyją. I od tej pory wszystko w życiu rodziny Stallów staje na głowie.
Opinie o najnowszym filmie Cronenberga były dwie:
#1. bardzo dobry,
#2. bardzo zły.
Ja przynajmniej nie spotkałem się z pośrednimi, choć muszę przyznać, ze wiele przed seansem o tym filmie nie czytałem. Wiedziałem tylko to, co wypunktowałem wyżej, ale żadnymi szczegółami nie zamierzałem sobie zapychać głowy. Obejrzałem na spokojnie, a im dłużej trwał seans, tym ja zdecydowanie skłaniałem się od opinii numer jeden, w kierunku opinii numer 2. Właściwie, gdy bohater grany przez Eda Harrisa zdjął okulary słoneczne (czyli dość szybko), byłem już pewny, że z powrotem w kierunku opinii numer jeden nie wrócę. I nie wróciłem. Obejrzałem z zaciekawieniem do końca, ale… co to było? Dawno nie widziałem tak dziwnego (znaczy dziwnych filmów to widziałem masę, ale nie jeśli idzie o produkcje z wyższej półki czy to realizacyjnej, czy „ambicyjnej”) filmu, przy czym nie jest to komplement.
Moim skromnym zdaniem „A History of Violence” jest filmem jeśli nie bardzo złym, to na pewno złym. Zaczyna się z grubej rury i wszystko wskazuje na to, że do końca będzie przykuwał uwagę widza skoncentrowaną na oburzaniu się na to czy na owo i rzeczywiście przykuwa do siebie tę uwagę, ale widz zamiast z zatrwożeniem śledzić akcję i kolejne pełne przemocy i nieuzasadnionego gwałtu sceny, po prostu zaczyna się śmiać z głupoty filmu. Generalizuję oczywiście, bo „widz” równa się w tym przypadku z „Quentinem”, a przykładów na to, że widz Quentin swoje, a zupełnie inny widz swoje, szukać daleko nie trzeba. W kazdym bądź razie film, który mogłoby się wydawać będzie przed widzem stawiał wiele pytań dotyczących tytułowej przemocy, szybko zmienia się w absurdalną komedię pełną mocnych i brutalnych scen, w których nie widzę żadnego przesłania, poza takim żeby wstrząsnąć bez wysiłku. Tyle tylko, że wstrząsają bez żadnego innego celu, poza wstrząsaniem samym w sobie. A w „A History of Violence”, zapewniam, znajduje się wiele scen, których w mainstreamowym kinie próżno szukać. I dlatego idąc na ten film do kina trzeba odpowiedzieć sobie na „jedno, zajebiście ważne pytanie” czy nieuzasadniony widok rozwalonej pociskiem szczęki, to to, czego oczekuje się po wizycie w kinie w piątkowy wieczór.
I w tym momencie dochodzimy do pytania czy „A History of Violence” to rzeczywiście taki mainstreamowy film na równi (ale nie porównując) z np. 'The Island”. Rzut okiem na obsadę (Mortensen, Harris, William Hurt) jednoznacznie wskazuje na to, że raczej nie jest to offowy film, przeznaczony do wyświetlania go w studyjnych kinach. Oczywiście nie jest to regułą, że obsada „określa” film, ale przynajmniej można tak założyć nic nie wiedząc przed seansem, a przeglądając jedynie listę płac. Tak więc jest doborowa obsada (a przynajmniej tak się wydaje) ale co dalej? NIC. Nic więcej nie wskazuje na to, ża „A History of Violence” to kolejny film, którego tysiące kopii ląduje we wszystkich kinach całego świata, a niektóre grają go non-stop. Cała reszta wygląda jak efekt pracy niedoświadczonych żółtodziobów. No chyba, że tak miało być, a film wcale nie należy do mainstreamu – wtedy cały ten akapit napisałem na darmo.
Co w nim jest takiego małoprofesjonalnego? A co nie jest? Podczas jego oglądania złapałem się na myśli, że nie różni się on niczym od zwykłego teatru telewizji, czy np. nakręconego za psie pieniądze „Dead Meat”. Cały czas miałem wrażenie jak gdyby na jego nakręcenie Cronenberg miał tydzień i musiał się spieszyć. Wszystko sprawia tu wrażenie niedorobionego jak gdyby ekipa poświęciła każdemu ujęciu o parę godzin za mało. A, ze aktorzy wypadki niemniej beznadziejnie, to obraz nędzy i rozpaczy się pogłębia. Wyszło w nim to, co wyjść musiało. Viggo jakkolwiek Aragornem był świetnym, to aktorem świetnym już nie jest. Nic dziwnego, że jeszcze całkiem niedawno grywał w filmach klasy B, a czasem jeszcze niżej. Pozbawiony skórzanego wdzianka, długich włosów i miecza, ale uzbrojony w pistolet czy strzelbę, nie jest już taki przekonywujący. Z jedną miną pokonuje kolejnych wrogów stojących mu na drodze do szczęśliwego życia, a gdy film się kończy, ta zbolała mina wciąż pozostaje na jego twarzy. Harris i Hurt również dopasowali się do niego, a ponad ten marny poziom wybija się nieco Maria Bello, o której moje dobre zdanie wcale nie jest podyktowane tym, że jako jedna z niewielu aktorek nie ma stracha przed tym żeby pokazać się przez kamerą nago. Pani Bello jest po prostu całkiem dobrą aktorką, a na dodatek miło na nią popatrzeć. Ale filmu nie ratuje. Tak samo jak i Ashton Holmes i Heidi Hayes w roli dzieci państwa Stallów, z którymi wątki trzymają się w całej fabule chyba tylko dzięki taśmie samoprzylepnej. I tylko jedna rzecz jest w „A History of Violence” na poziomie – krwawe efekty. No, ale ile już było kiepsko nakręconych filmów z porządnym gore? Bardzo dużo, a oto kolejny z nich.
3(6). Tylko dlatego, że ja lubię gore. Nawet to nieuzasadnione.
Podziel się tym artykułem: