Ray Ferrier (Tom Cruise) wiedzie sobie beztroskie, pozbawione więszych zmartwień, życie. Jest ojcem dwójki dzieci, które jednak mieszkają z matką i ich ojczymem. Ray i tym zdaje się nie przejmować. Wszystko zmienia się w przeciągu kilku minut, akurat, gdy syn i córka zostają pod jego opieką na weekend. Wkrótce cały świat Raya (i w ogóle cały świat) stanie na głowie. To tak w skrócie, bo i tak wiadomo o chodzi.
Naczytałem się na prfie negatywnych opinii i przed obejrzeniem filmu po cichu zgadzałem się z nimi, bo zarzuty przeciwko niemu wydawały się słuszne (darowałem sobie martwienie się spoilerami, bo i cóż w takim filmie można zaspoilerować). Dodatkowo nie przekonywało mnie po co kręcić nowy film o kosmitach skoro było ich już tyle i przecież nic nowego nie można było zrobić. No i rzeczywiście, Spielberg nic nowego nie wymyślił. Tyle tylko, że…
… film bardzo mi się podobał 🙂 I znowu przyszło mi stanąć po tej drugiej strony barykady, w obronie filmu uznawanego zewsząd za kichę (a może mi się wydaje? bo w zasadzie przeczytałem tu, tylko jeden dość długi wątek). Nie przeszkadza mi to, ale jeszcze trochę i zacznę wierzyć, że coś ze mną jest nie tak. No, ale może nie tylko mnie się podobał, co?
Na początek co mi się podobało najbardziej. Dakota Fanning. Kapitalna dziewczynka, która potwierdziła klasę, którą błysnęła w „Człowieku w ogniu”. Aktorka to świetna, naturalna, spontaniczna, mądra kiedy trzeba („mam kłopoty z kręgosłupem” :D), jednym słowem diament. Ukradła film reszcie obsady, a szczególnie jej duże, zapłakane oczy. Ciekawe co z niej wyrośnie. Może pójdzie śladem innego spielberowskiego dzieciaka Christiana Bale’a. Żeby tylko nie poszła drogą Drew Barymmore 🙂 Bardzo dobrze, że scenarzyści „wymienili” książkową kobitkę, bo nie pamiętam jak w książce, ale w poprzedniej wersji WotW z AFAIK 1953 roku, najbardziej grała mi na nerwach właśnie ona, tym swoim krzykiem non stop. Nic nie robiła tylko japę non stop darła.
„Wojna światów”, wiadomo, to ekranizacja powieść H.G.Wellsa, ale także minihołd oddany produkcjom sf z lat 50ych i 60ych. Zgodnie z tym założeniem film zaczyna i kończy charakterystyczny głos zza kadru, który od razu tworzy klimat filmu, szczególnie dla tych, którzy lubią kino sf z tamtych lat. Pozostając przy tej myśli jeszcze dwa słowa o końcówce. Było tu trochę zastrzeżeń na jej temat i rzeczywiście, wyglądała tak jak gdyby scenarzystom a). brakło koncepcji, b). nie chciało się; ewentualnie jak gdyby nagle zorientowali się, ze trzeba kończyć, bo już mają prawie dwie godziny filmu. Mnie też się to nie podobało do końca, ale wydaje mi się, że efekt był zamierzony. Takie filmy z dawnych lat również kończyły się w identyczny sposób (ot choćby pierwszy z brzegu „Dzień tryfidów”). Dlatego, choć uważam, że można to było inaczej zrobić, to rozumiem dlaczego jest właśnie tak, a nie inaczej. No, a przynajmniej wydaje mi się, że właśnie taka była koncepcja. Nakręcić nowoczesny film w starym stylu. I to się Spielbergowi udało. Zresztą niedorzeczności scenariusza też można wytłumaczyć w ten sposób (pomijając oczywiste rzeczy na korzyść filmu w stylu „bo tak było przecież w książce” – to choćby, o ile dobrze pamiętam, w kwestii tego „węża” przeszukującego piwnicę; padły tu zarzyuty, że brak sensorów, że kolorowe lampki, że jarzeniówka i takie tam, bez sensu moim zdaniem; owszem głupie toto, ale w końcu to jest ekranizacja książki), choć to już zdecydowane pójście na łatwiznę, lub bronienie Spielberga na siłę. Ale ja go nie muszę bronić, bo myślę, że krzywda mu się nie stała od złych recenzji na prfie.
Druga rzecz, która mi się podobało, to to, że… wreszcie ludzie ginęli masowo i można to było zobaczyć w postaci bardzo fajnego efektu spopielania nieszczęśliwców, o wiele wiele lepszego niż śmiechu na sali w produkcji z 53 roku. To plus krwawe panoramy, podobały mi się bardzo. Jasne, w innych filmach o wszelakich zagładach, też zdarzało się statystom ginąć w większych ilościach, ale to musiał sobie każdy z widzów dopowiedzieć. A tutaj nie. Wszystko rozgrywa się na naszych oczach. I za to duży plus.
Dwa słowa o Tomie Cruisie. Chyba po raz pierwszy zagrał kogoś naprawdę starszego. Z wyglądu tego nei było widać, ale prawie dorosły syn nie pozostawił złudzeń co do jego wieku. Do tej pory grywał młodych luzaków, ewentualnie facetów o wieku nieokreślonym, ale pewnie nikt nie sądził, że jego bohaterowie mają więcej niż trzydzieści lat, a tu proszę bardzo. Najpierw siwizna w „Collaterall”, teraz prawie dorosłe dziecko… starzeje się nasz Tomek, ale akurat taka zmiana od aktora, który jak dziecko panikuje, bo jest niższy od Pitta, wychodzi mu na lepsze. Choć jego twarz i wygląd jeszcze nie nadążają za tym trendem 🙂
Co tam jeszcze. Widziałem narzekania na nudny początek. W którym momencie był on nudny? Nie wiem, ja tam się nie nudziłem, a klimat, uważam, budowany był wzorowo. I to nawet zbyt szybko – chętnie bym jeszcze pooglądał dłuższy wstęp niż takie szybkie przejście do rzeczy. Szczególnie, że zakończone najgłupszą sceną w całym filmie (jak dla mnie) czyli wyskoczeniem spod ziemi tripoda. Łoj strasznie głupie to było i pomyślałem, że od tej pory będzie beznadziejnie.
Jest sporo rzeczy z którymi nie sposób dyskutować i które są oczywistymi głupotami (działające części zamienne do samochodu, efektowny, acz niewiarygodny, epizod z samolotem, przejezdna autostrada, etc.), ale są i takie, które są już li tylko czepianiem się dla samego sportu. I pominę już argument, że to nie jest film dokumentalny i nie ma obowiązku bycia logicznym i sensownym do przesady (jakoś nigdy nie widziałem wypunktowanych przez kogoś bzdur w „Poszukiwaczach zaginionej Arki”, co by pozostać w temacie Spielberga, nikomu to nie przeszkadzało). Widziałem tu czepianie się o to, że kosmici wybrali zły moment na inwazję, że byli dziwni, bo nie zaatakowali ziemi za czasów dinozaurów, że nie dopatrzyli tego jednego, wyjątkowo ważnego szczegółu inwazji, ze zachwycali się na widok fotografii itd. Łojezu. Ja tam nie widziałem w filmie dokumentalnego materiału z planety najeźdźców. Właściwie nic o nich nie wiem. Może nie smakowały im zwierzęta. Widok jednej „wypitej” krowy to za mało żeby wysnuć daleko idące wnioski – zawsze się trafi ktoś, kto ma inny gust kulinarny; są na swiecie kanibale, ale jedzenie ludzi nie jest standardem, tak samo na planecie najeźdźców kto wie, może gardzą tymi, co lubią ziemskie zwierzęta. Dlaczego zaatakowali właśnie teraz, a nie wcześniej, gdy ludzie byli gorzej rozwinięci? A dlaczego nie wybito jeszcze na świecie wszystkich fok śnieżnych i nie wyrwano słoniom wszystkich kłów? Kto wie, może istniała na planecie najeźdźców jakaś Liga Ochrony Człowieka. Nie wiadomo jaki rząd, rządził na owej planecie. Może zwolennicy pokojowego trzymania z ludźmi, a do inwazji przyszło po krwawej rewolucji i obaleniu rządu. Kosmici polecieli w bojowych nastrojach nie zważając na ostrzeżenia ichnich naukowców, w przekonaniu, że byle mikrob ich nie załatwi. Tego nie wiadomo, ale przecież mogło tak być. Wśród krytykantów WotW istnieje niezachwiana wiara w potęgę cywilizacji kosmitów, ale przecież na naszej planecie też uchodzimy za najwyższą formę życia, a jednak co trochę popełniamy błędy. Kosmici tak samo. Może i mieli wysoce rozwiniętą technikę, ale monopolu na nieomylność na pewno nie mieli. Dlatego te zarzuty uważam za wyjątkowo nie trafione.
No dobra, kończę, bo się rozpisałem. WotW to bardzo dobry film w przeciwieństwie do tego, co można tu było przeczytać. Zero nudy, dobry klimat, brak fruwających w powietrzu amerykańskich flag, etc. Nie jest to może bardzo spektakularne widowisko, ale to również uważam za plus, bo co to za wyczyn zrobić cały film w komputerze. Trzeba tylko przymknąć oko, na te niedociągnięcia, które rzeczywiście są i seans na pewno nie będzie stratą czasu. Takiego Spielberga lubię, bo sf w postaci „A.I.”, a jeszcze bardziej „Raportu mniejszości” do mnie nie trafił. Tym razem jednak było mniej kombinowania, a więcej kina wracającego do sprawdzonych wzorów. 5(6)
Podziel się tym artykułem: