OMÓÓÓJBOOOOŻEEEEE. Nooo niiiic miiii sięęęę nieeee chceeee… Jak to szło? Boże spraw żeby tak mi się chciało jak mi się nie chce? No właśnie. Spraw tak!
Nie lubię tego uczucia prawie tak samo jak śledzi (takich rybek, a nie tych do namiotu). Mam dość sporo możliwości wykorzystania czasu, a nie chce mi się z nich korzystać. Mam ochotę obejrzeć jakiś film, a nie chce mi się oglądać. Mam ochotę napisać notkę, a nie chce mi się jej pisać. Mam ochotę zjeść coś, a nie chce mi się jeść. AAAAAA! Nawet mam ochotę żeby się położyć i popatrzeć się w sufit (znaczy w górę, bo jest ciemno i sufitu to nie widać), ale mi się nie chce leżeć i gapić w sufit. A przecież to takie fajne jest! Cisza, spokój, nic nie buczy, a ja sobie leżę w cieplutkim łóżeczku i myślę. Nooo, nie przesadzajmy z tym myśleniem, aż takim intelektualistą nie jestem, ale fakt, że od czasu do czasu przemknie mi przez głowę jakaś myśl. Na przykład taka, że najmniejszy z ośmiotysięczników to by się mógł nazywać górdupel… Ooo, widzicie. Przypomniała mi się jeszcze jedna moja własna, prywatna myśl, którą dzieliłem się już nie raz i nie dwa, ale jakoś nigdy nie została ona rozwiązana. Bo to myśl z gatunku „co by było gdyby”. Słuchajcie, może Wy mi pomożecie:
No więc wyobraźcie sobie Maracanę. Maracana to taki największy na świecie stadion, który w latach swojej świetności mógł pomieścić na swoich trybunach ponad dwieście tysięcy ludzi. Nie wiem jak jest teraz, „ale nieważne”. Ważne, że do moich rozważań potrzebny jest właśnie taki wielki stadion. Na Maracanie więc właśnie odbywa się mecz piłkarski pomiędzy reprezentacjami dwóch odwiecznych wrogów Brazylii i Argentyny. Na stadionie komplet, ponad dwieście tysięcy widzów, którzy oglądają spotkanie z zapartym tchem. I nagle, w tym samym momencie (na znak spikera czy też gwizdka sędziego; ważne żeby akcja była skoordynowana) każdy z tych ponad dwustu tysięcy widzów puszcza bąka. Moje pytanie brzmi: jakby to było słychać? Wielki pierd, czy może nic specjalnie głośnego? Rozniosłoby Maracanę czy może nawet nie byłoby słychać tych dwustu tysięcy „gardeł” w ferworze dopingu? Zawsze byłem tego ciekaw.
Tak, tak. Jestem chory.
No nie przeszedł mi ten uciążliwy ból gardła, a i ogólnie czuję się tak, jak na zaraniu wielkiej przygody z przeziębieniem. Niby nic mi nie jest ponad to gardło, ale trochę mnie głowa boli, a i odruchy mam o ułamek sekundy wolniejsze. No, ale nie marudzę. Pisałem kiedyś, że ja jestem całkiem w porządku pacjentem rodzaju męskiego, który nie grymasi i nie wznosi rąk ku górze w błagalnym: „Dlaczego nikt się mną nie opiekuje?!?!”. Wręcz przeciwnie. Sam sobie sprawdzam łepek czy nie mam gorączki (nie wiem po czym rozpoznać, że mam czoło cieplejsze niż zwykle, ale po termometr mi się biegać nie chce, a i trochę dotyku mi się przyda; nawet własnego), sam sobie herbatkę gorącą średnio co godzinkę, dwie robię, sam sobie pokroiłem cytrynę w plasterki i teraz co jakiś czas wykrzywiam się w kwaśnym uśmiechu, no i na koniec sam też grzebię w apteczce w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mi pomóc. Zresztą specjanie innego wyjścia nie mam i tylko masażu sobie sam nie zaaplikuję choć boli mnie kark i ramiona. No, ale bez masażu da się przeżyć dłuuugie lata. Wiem.
Podziel się tym artykułem: