Wszystko zaczęło się rano. Obudziłem się i siadłem do kompa co by posprawdzać co, gdzie i kto. Grupy, bloga, forum horrorowe na które ostatnio pisuję, maile… normalka. Miałem trochę czasu, bo z domu musiałem wyjechać dopiero o jedenastej. Co prawda o tej samej godzinie zaczynał się wykład, ale jakoś tak nie ciągnęło mnie na niego. Nieważne. No więc siedzę przy tym kompie, a tu dysk cały czas buczy głośniej niż ustawa przewiduje. Zawsze przy starcie komputera tak jest, ale zwykle za chwilę się uspokaja. Tym razem jednak buczało, buczało, buczało, aż do momentu pojawienia się informacji, że na dysku jest za mało miejsca i żeby uporządkować co się da uporządkować, a wywalić to co da się wywalić. Zrobiłem tak i stan dysku wrócił do normalności. Tyle, że tylko pod względem wolnego na nim miejsca, bo buczał dalej. Przypadkiem zauważyłem, że po prostu z każdym kliknięciem maleje liczba wolnego miejsca na dysku. Ki diabeł? Dziwnie to wyglądało, bo co kliknąłem to zminejszało się tych megabajtów o jeden, o dwa. Nigdy tak nie miałem, a że na kompach znam się średnio to zacząłem panikować. Nie wiedziałem co jest i co się stało. Przecież, gdy kładłem się spać wszystko było ok. Zrestartowałem kompa. To samo. Odgłosy takie jakby z dysku… schodziło powietrze. Odpaliłem Ad-Aware, wywaliłem dziadostwa sporo, które to dziadostwo znalazł programik, zrestartowałem… To samo. Tyle, że już nie do końca „zeszły” te megabajty tyle, że do znośnego poziomu. Mogłem jechać na uczelnię spokojniejszy. Teraz niby jest normalnie, ale wyskoczyła jakaś dziwna wiadomość o konieczności zainstalowania jakiegoś podejrzanego programu. Zignorowałem ją. Zobaczymy co będzie dalej.
Ja tymczasem siedziałem w samochodzie i jechałem do kumpla. Miałem wymówkę żeby nie iść na wykład, na który i tak bym nie poszedł, ale tak przynajmniej miałem usprawiedliwienie. Pisałem tu już kiedyś o tym kumplu – to ten co to nawet godziny czasu dla mnie ostatnio nie ma, a na GG nie odpowiada choć przez pół dnia codziennie jest dostępny. Miałem w planach nie męczenie Go skoro nie chce ze mną gadać (nie wiem czemu), ale inny koleś ( 🙂 ) namówił mnie, że co mi szkodzi się odezwać do Niego. Uległem i się odezwałem po miesiącu milczenia. Po jakimś czasie kumpel odezwał się również i umówiliśmy się na dzisiaj. Mnie było w zasadzie obojętne na którą więc on miał zdecydować kiedy Mu będzie pasować najlepiej. Stanęło na 11:30. O 11:30 stanąłem przed drzwiami jego mieszkania, zadzwoniłem i… pocałowałem klamkę. Nie było nikogo. OK. Czasem się tak zdarzało, że spóźniał się parę minut. Wróciłem do samochodu i filowałem na Jego blok. Miałem w końcu trzy godziny do ćwiczeń. Posiedziałem tak niecałą godzinę aż mi się znudziło. Kumpla ani śladu. Nie powiem. Przykro mi się zrobiło jak nie wiem. Nie mam za wielu kumpli tu na miejscu (powyjeżdżali, kontakty się pourywały etc.) a ostatnio to już w ogóle nie mam do kogo geby otworzyć. Mógł mi napisać, ze nie chce mnie widzieć to bym zrozumiał, a nie takie numery. Prosiłem Go wczoraj żeby dał mi znać na GG jeśli Mu nie będzie pasować ta godzina. Nie odezwał się. I w ten sposób zostałem tu właściwie całkiem sam. Ten mnie olewa sikiem prostym, drugi się zakochał i nawet nie zajrzy (tak to dwa razy na dzień przyłaził), a co się widzimy raz na dwa miesiące to mnie opieprza, że znaku życia nie daję. Dobre sobie. On wie, że ja zawsze jestem w domu i to Jemu łatwiej wpaść do mnie, bo jest duża szansa, że mnie zastanie. A On cały czas u ukochanej to szukaj wiatru w polu. I za każdym razem jak się rozchodzimy po tym codwumiesięcznym spotkaniu to obiecuje, że się odezwie w ciągu tygodnia i wyskoczymy na colę. Aha… No, a trzeci myśli wynosić się do Warszawy. I w ten sposób zostałem bez kumpli. Nie będę ściemniał, bardzo mi było przykro jak tak siedziałem pod tym blokiem i czekałem na Niego. Sam wybrał przedpołudniowy termin.
No, ale ja jechałem już do Katowic. Byłem o niecałe dwie godziny przed ćwiczeniami i usiadłem pod salą wykładową co by w przerwie wkręcić się na wykład. Przerwa była, owszem, ale zamiast się wkręcić to dowiedziałem się, że to już koniec wykładu. Na dodatek była lista, która będzie miała duże znaczenie na koniec semestru przy wystawianiu ocen. Oczywiście nikt mnie nie wpisał… Aha, zapomniałbym jeszcze, że jadąc do Katowic o mało by się nie wpieprzył we mnie jakiś dziadek Passatem. Ludzie to mają wyobraźnię. Jest dwukilometrowy zjazd, na dole zwężenie do jednego pasa, na całej długości zjazdu korek, wszyscy jadą dwadzieścia na godzinę, kawalkada aut widoczna jak na dłoni, a ten dupek musiał się rozpedzić do prędkości światła. Nie wiem co miał we łbie, ale ten strach w jego oczach widziałem wyraźnie w lusterku wstecznym, bo prawie mi się idiota zatrzymał na masce… No, ale ja miałem półtorej godzin do ćwiczeń, na której to przerwie dowiedziałem się, że jutro muszę jechać jednak do szkoły na wykład. Wykład przeżyję, ale jechać na jeden tylko (nic więcej w planie nie ma) to dla mnie nieekonomiczne w ogóle. Samochód nie jest na wodę pieprzeni twórcy planu dla mojej grupy!!! Cóż… Siedziałem tak w kafejce w towarzystwie samych dziewczyn i znów nasłuchałem się rozmów o stringach z Koniakowa, makijażach i zachwytów na temat świeżo narodzonego dzieciaka jednej z nich. Wszystkie zachwycały się jego zdjęciem, ja nie dostrzegałem na nim żadnych cudów 🙂 Tak czy siak przerwa minęła szybko. Poszliśmy na ćwiczenia, na które specjalnie zakupiłem kredki i blok techniczny, a po pół godzinie okazało się, że ćwiczeń nie będzie. W normalnych warunkach bym się cieszył, ale teraz się zdenerwowałem lekko! Okazało się, że niepotrzebnie w ogóle jechałem, a przypominam, że samochód nie jest na wodę! Swoją drogą były już trzy ćwiczenia z tej plastyki całej, znaczy miały być trzy, a było jedno. Akurat jak mnie nie było i była lista. A dwa razy, gdy byłem tej głupiej piiiiii nie raczyło się ruszyć do nas dupska. Wrrrr.
Wsiadłem w samochód i pojechałem przed siebie żałując, że nie mogę zostać na parapetówie, którą urządzała kumpela. Znaczy na upartego mógłbym zostać, ale z moimi finansami jest gorzej niż do kitu (samochód nie jest na wodę!!) więc to byłby tylko większy kłopot dla mnie. Trudno. Jadę sobie, zatrzymuję się na światłach, czekam, zielone, ruszam. Ruszam i patrzę kątem oka, że z lewej strony jedzie prosto na mnie jakiś łysy w swoim wypicowanym autku. I kurna zdziwionego ryja robi. Ja po hamulcach, on po hamulcach… Uff, mało brakowało. Wrzuciłem jedynkę i sru, co się będę z łysym dochodził. Szczególnie, że daltonistą. Dodałem gazu i do domu. Po drodze postanowiłem zajrzeć jeszcze raz do kumpla (cóż, teraz to chyba już tylko znajomego). W końcu, gdy pierwszy raz pytałem kiedy mogę wpaść odparł:
– O piętnastej.
Ja nie wiedząc o której dokładnie będę wracał rzekłem:
– Wolałbym mieć jakiś większy margines.
On:
– Margines masz od piętnastej do dwudziestej drugiej. Będę w domu.
No to zajechałem pod Jego dom o szesnastej. Dzwonię, wychodzi Jego mama: Michała nie ma.
I to właściwie koniec tej smutnej historii. Jeszcze tylko ojciec mnie przywitał po wjeździe na podwórko w dość nieparlamentarny sposób. Miałem wrócić o 19ej, albo i nawet o 22ej, a byłem parę minut po 16ej. „Ucieszył się”, bo przepadła Mu szansa pogrania sobie w pasjansa skoro jestem w domu. To było miłe powitanie.
Smutno mi. Tak po prostu. A jeszcze nawet 18ej nie ma…
Podziel się tym artykułem: