×
Pewnego razu... w Hollywood, Once Upon a Time... in Hollywood (2019), reż. Quentin Tarantino.

Pewnego razu… w Hollywood widziane po raz drugi

Obejrzałem Pewnego razu… w Hollywood po raz drugi (i szczerze mówiąc potem jeszcze po raz trzeci, ale nie mówcie o tym Aśce). Podobał mi się bardziej niż za pierwszym razem. Bo za pierwszym razem podobał mi się tak sobie i mocno się na nim wynudziłem. Powstała recenzja, wystawiona została ocena: 6/10; i to właśnie ona jest wciąż obowiązującą w przypadku 9. filmu Tarantino. Bo co z tego, że potem podobał mi się bardziej? 95% filmów nie dostaje drugiej szansy, a być może wtedy Dziesiątki podobałyby mi się na Szóstki, a Czwórki na Siódemki? Niewykluczone. Pierwsze wrażenie jest najważniejsze.

Recenzję Pewnego razu… w Hollywood możecie przeczytać TUTAJ. A jeśli ktoś ma ochotę, to TUTAJ znajdziecie 10 rzeczy, których nie wiedzieliście o Pewnego razu… w Hollywood. Tymczasem mam jeszcze kilka refleksji, którymi podzielę się już tutaj poniżej. Nie mam pojęcia, od czego zacząć.

Na pewno Pewnego razu… w Hollywood ogląda się dużo lepiej,

gdy odpada to całe oczekiwanie na efekt nowego filmu Tarantino. Mogę się oszukiwać, że czekałem na niego tak jak na wszystkie inne filmy, ale nie, czekałem na niego bardziej. Miałem nadzieję, że wpadnę do kina, zostanę oczarowany, rzucony na kolana i wyjdę z sali z tym uczuciem, co to się je ma, gdy obejrzy się dobry film. Po 90 minutach seansu ziewałem, a potem, gdy Brad Pitt chodził w nieskończoność po ranczu Spahna, kiwałem z irytacją głową, myśląc: jak bardzo można to jeszcze przedłużać?! Napisy końcowe powitały mnie strasznie wymęczonego seansem i zdruzgotanymi nadziejami. Jasne, to film Tarantino, była w nim masa dobra, ale zdecydowanie za mało, jak na to, czego się spodziewałem.

I byłem przekonany, że w życiu nie będzie mi się chciało oglądać tego drugi raz. Cztery dni później wylądowałem w kinie bez żadnych oczekiwań. Wiedziałem, że Pewnego razu… w Hollywood to jeden z najgorszych filmów Quentina Tarantino (żeby było jasne, to osobna kategoria złożona tylko z filmów Tarantino) i podszedłem do seansu na chłodno. Pogapię się za przegapionymi easter eggami, popatrzę jak bardzo znudzeni są widzowie na widowni, z Unlimitedem mam film za friko, więc nie tracę nic poza czasem. Okazało się potem, że podobało mi się dużo bardziej niż za pierwszym razem. Wylazłem w tę sierpniową noc z kina zdając sobie sprawę, że dopiero co uczestniczyłem w takiej samej sierpniowej nocy w Los Angeles. Ten sam gorący klimat bijący jednak w ryj pewnym paradoksem. Tamta sierpniowa noc należała do kolesia, który robi niepowtarzalne filmy, bawi się kinem i spędza czas urzeczywistniając swoje szalone wizje. Chce mieć scenę z Bradem Pittem tnącym samochodem przez LA AD. 1969? Zbudują mu wielki plan filmowy adekwatny do tej wizji. Tyle sierpniowa noc Tarantino. Sierpniowa noc innego Quentina miała zakończyć się wnoszeniem do piwnicy przetworów z ogórków. I to były właśnie te przemyślenia, które masz po dobrym filmie. Przykładasz jego miarę do siebie, choć nie zawsze wnioski mogą ci się podobać. To jest właśnie ten filmowy klimat, o którym pisze się w recenzjach, że film miał klimat.

Pewnie. Jest Pewnego razu… w Hollywood filmem zrobionym przez Quentina Tarantino dla Quentina Tarantino. Fajnie, jeśli widzowie też poczują, że był robiony z myślą o nich, ale nie zmienia to faktu, że to prezent dla tego prawie 7-letniego Tarantino, który w 1969 roku żył tą telewizją, tymi filmami, tamtymi aktorami. Nie biorący żadnych jeńców i nie martwiący się o to, że ktoś będzie ziewał na widowni.

Tarantino robi filmy po swojemu.

Trzeba było trzeciego seansu Pewnego razu… w Hollywood, żebym uświadomił sobie znów, że jakiekolwiek robienie rankingów najlepszych filmów Tarantino nie ma żadnego sensu. Tak bardzo różnią się od siebie – choć są podobne – tak wiele tematów podejmują, tak różne rejony popkultury eksplorują, że ułożenie ich od do jest zwyczajnie nierealne. Jednego dnia masz ochotę pooglądać Umę Thurman robiącą z Japończyków sushi, drugiego jest ci za gorąco i chętnie przyjmiesz dziesięciominutowe intro z drewnianym krzyżem zimą, trzeciego posiedzisz w przyczepie z Cliffem Boothem i dasz się skusić na makaron z serem. Jednego dnia zachwyci cię Kill Bill, drugiego pomyślisz, że może jednak Uma stojąca na krawędzi miecza jest bzdurna. Weź tu i ułóż to od najlepszego do najgorszego. Nie. Ma. Sensu. Po pierwszym seansie Once Upon a Time… in Hollywood umiejscawiałem go na przed ostatnim miejscu tuż przez Jackie Brown. Teraz nie dałbym za to głowy. Jutro? Może w końcu obejrzę drugi raz Nienawistną ósemkę i napiszę, że to najlepszy film na świecie.

Najczęściej pojawiające się głosy przeciwko Pewnego razu… są takie, że nie jest to film Tarantino. Nie jest to kino, do jakiego nas przyzwyczaił. Sam pytałem po seansie: gdzie te tarantiniady??? Co się stało z charakterystycznymi dla Tarantino dialogami, że zamienił je w skecze z Zoe Bell psioczącą, że Cliff rozwalił jej auto Bruce’em Lee? Gdzie to gloryfikowanie przemocy w trakcie 140 pierwszych minut, w trakcie których nie dzieje się nic? Nie o takiego Tarantino myśmy walczyli! Być może, choć gdy opadają emocje, łatwiej dostrzec, że to taki sam Tarantino jak wcześniej. Tylko inny.

Dużo niepotrzebnej roboty robi Pewnego razu… w Hollywood fokusowanie go na tę nieszczęsną bandę Mansona i rzeź, jakiej dokonała u Polańskiego. Bo nie jest to film o tym. To jedynie element krajobrazu roku 1969, o którym opowiada Tarantino w swoim filmie. I nawet do końca nie jestem pewien, czy konieczne było majstrowanie przy prawdziwej historii, by osiągnąć spodziewany efekt. Jasne, nasz film to bajka, a baśnie kończą się happy endem, ale gdzie rąbiesz drwa, wióry lecą. No bo gdzie ten Charles Manson machający radośnie do Brada Pitta na dachu?


.

Tarantino opowiada o czym innym, a zarazem o tym samym dookoła czego kręcił się od początku swojej kariery. Kto, jak nie on potrafił pstryknięciem palców przywracać kariery dawno zapomnianych bohaterów ekranu? Pstryk John Travolta. Pstryk Pam Grier. Pstryk. Robert Forster. Tym razem, zamiast znów pstryknąć, opowiedział o kimś, komu tego pstryknięcia potrzeba było jak Bonnie gównianej kawy. Ricku fuckin’ Daltonie, który pełen nadziei wchodzi do knajpy w elej i jeszcze nie wie, że za chwilę dostanie propozycję zagrania u Sergio Corbucciego. Autora m.in. Django, gdyby ktoś nie pamiętał.

Pewnego razu… w Hollywood to film Leonarda DiCapria.

Nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej. Poczciwina Brad Pitt wzbudza tu wodospady sympatii mrucząc, że wszyscy kochają pussy, ale nawet i on stanowi tu drugi plan dla boskiego Leo. A w tej sytuacji o pozostałej obsadzie nie ma co nawet wspominać. Serio. Dla mnie kpienie z Rafała „Pierdol się panie Saperstein” Zawieruchy nie ma najmniejszego sensu, bo wszyscy inni zagrali tu tyle samo, co i on. Może i byli dłużej na ekranie, ale tylko zrobili swoje i zniknęli. Niektórzy mieli tylko farta i dobre nazwisko, bo znaleźli się nawet w napisach początkowych (do ciebie mówię Damianie Lewisie), a na ekranie było ich jeszcze mniej.

No tak, nie może być tekstu o Pewnego razu… w Hollywood bez Rafała Zawieruchy, nie?

Zatem Pewnego razu… w Hollywood to film Leonarda DiCapria, który jest zwyczajnie zachwycający niezależnie od tego czy ryczy przy Meksykanach czy wyzywa się do lustra, czy charka przy Marabelli Lancer. Dla samej jego kreacji warto obejrzeć ten film i straci się szansę na narzekanie, że Pewnego razu… było stratą czasu.

Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkich musi to interesować, ale nie da się ukryć, że Pewnego razu… w Hollywood to prawdziwa encyklopedia 1969 roku i okolic. I również o to chodziło Tarantino, gdy nie dbał o to, co pomyślą sobie widzowie. Zrealizował swoją wizję w sposób niewiarygodnie szczegółowy. Kiedy patrzysz na Timothy’ego Olyphanta odjeżdżającego wieczorem na motorze z planu filmowego, może przyjść ci przez głowę myśl, że to zupełne niepotrzebne. Ewentualnie przypomni ci się Zed. Pamiętaj jednak, że grany przez Olyphanta James Stacy kilka lat później zostanie potrącony na motocyklu przez pijanego kierowcę. W efekcie straci ukochaną oraz rękę i nogę. Kiedy Jay Sebring informuje poczciwego Mansona w sandałach, że Terry i Candy już tu nie mieszkają, ma na myśli Terry’ego Melchera i tę Candice Bergen, którzy wcześniej rzeczywiście tu mieszkali. Manson jakiś czas wcześniej chciał nagrać płytę u Melchera, który był producentem muzycznym. Między innymi Paula Revere’a & the Raiders, przy których pląsa Sharon Tate grożąc fryzjerowi, że rozpruje się przed Jimem Morrisonem. Przegapiłeś takie drobnostki? Pomyśl, jak wiele podobnych rzeczy jeszcze przegapiłeś. Mógłbym je tu wymieniać, ale potrzeba byłoby do tego osobnego wpisu raczej. Jeśli to nie jest genialne, to nie wiem, co jest genialne. Nawet jeśli nudzi jak wizyta Sharon Tate w kinie.

Tarantino trzyma ten film za ryj w każdym możliwym aspekcie.

Ma w dupie to, co się od niego oczekuje, czy w ogóle czego kino oczekuje po reżyserze. Chce sobie podpisać Sebringa, Steve’a McQueena i Michelle Phillips to sobie ich podpisuje, choć przez cały film nie podpisze już z nazwiska nikogo innego. Chce sobie wkleić DiCaprio w Wielką ucieczkę to sobie wkleja DiCaprio w Wielką ucieczkę. Na co to? Po co to?  Nie pyta, nie odpowiada. Potrzebuje chaotycznie pojawiającego się narratora, bum, jest narrator. Zamarzy mu się retrospekcja w retrospekcji? Bum, na Cliffa zrzędzi na łódce soon-to-be-dead żona. Kurde, fałszywa Sharon Tate ogląda na dużym ekranie prawdziwą Sharon Tate, a w międzyczasie symultanicznie ta fałszywa ćwiczy z Bruce’em ruchy tej prawdziwej. Serio, nie ma to wielkiego sensu i pachnie bardziej niedoróbką niż zamierzonym efektem, ale wiemy, jaka jest prawda.

A potem ludzie wyjdą z kina i powiedzą, że to już nie ten Tarantino, co kiedyś. Tyle, że to cały czas ten sam Tarantino, co kiedyś. Stosujący te same zagrywki, co zawsze. Zerżnięta z Psychozy scena na pasach z Marcellusem Wallace’em, teraz z dziewczyną z ogórkami, gołe giry gdzie tylko się da, kreatywne mastershoty, „skopiowana” scena początkowa z Nienawistnej ósemki: od szczegółu (krzyż, plakat) do ogółu. Nie ma Umy Thruman? Jest jej córka! Nie ma Bruce’a Willisa? Jest jego córka! Nie ma Andie MacDowell? Jest jej córka! Brakuje tarantiniad? Przewińcie do sceny z Easy Breezym – bardziej tarantinowsko niż tam nie da się pisać dialogów.

No i jak to wszystko jest nakręcone. Zostawiłem to na koniec – to chyba koniec, ale mam wrażenie, że to jednak nie wszystko, czym chciałem się podzielić – bo na technikaliach się nie znam. Ale nawet laik widzi tę niepowtarzalną kamerę, którą sfilmowane zostało to wszystko przez Roberta Richardsona. Patrząc na to charakterystyczne nibyziarno widoczne np. bardzo fajnie, gdy Sharon Tate sunie po LA porszakiem pozostaje zapłakać, że nie ma u nas, gdzie tego obejrzeć na takim ekranie, do jakiego Pewnego razu… w Hollywood zostało przeznaczone. Grają to m.in. w Cinerama Dome, tym kopulastym kinie, które zagrało u Tarantino i które stoi do dzisiaj.

Pewnego razu… w Hollywood. 6/10. Ha ha ha ha…

Podziel się tym artykułem:

Jeden komentarz

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004