Netflix nie daje zginąć swoim reżyserom. Po przywleczeniu z Kolumbii Fernando Coimbry, który wyreżyserował dwa odcinki Narcos, oddali w jego ręce kolejny projekt. Tym razem z Kolumbii przenieśliśmy się do Iraku, a o tym, co z tego wyszło dowiecie się z poniższej recenzji. Recenzja filmu Netfliksa Sand Castle (2017).
O czym jest film Sand Castle
Rok 2003. Trwa amerykańska okupacja Iraku. Każdego dnia walczący o iracką demokrację żołnierze nadstawiają karku i ryzykują życiem. Wśród nich jest też szeregowy Matt Ocre (Nicholas Hoult), który – mimo wojskowego pochodzenia; ojciec walczył, dziadek walczył – nie ukrywa, że przyjechał tu nie z obowiązku wobec ojczyzny, ale żeby zarobić na studia. Nie wyrywa się więc jako pierwszy do niebezpiecznych misji, a koledzy mają go za tchórza, choć Matt nie ma z tego powodu żadnych nieprzyjemności. Ot ktoś sobie czasem z niego zażartuje albo każe mu jechać z trupem na tyłach opancerzonego wozu i tyle. Sam Matt ma jednak dość służby i kombinuje jakby się tu wyrwać do domu. Misterny plan złamania sobie dłoni drzwiami łazika nie wypala, a potem jest jeszcze gorzej. W niedalekim mieście Bakuba, podczas udanego nalotu na spiskującego po nocach wroga, przypadkiem obrywa się systemowi wodociągowemu zaopatrującemu miasto w wodę. Nic więc dziwnego, ze mieszkańcy Bakuby burzą się przeciwko Amerykanom, którzy postanawiają uspokoić nastroje społeczne. Do Bakuby wysyłają cysternę oraz oddział Ocre’a, który ma za zadanie odbudować zniszczone wodociągi. Dostają też trochę pieniędzy, by móc wynająć miejscową siłę roboczą, ale z tym jest problem, bo za współpracę z amerykańską armią grozi miejscowym śmierć. Życiem ryzykują też Ocre i koledzy, którzy zmuszeni są pracować pod ostrzałem wroga.
Recenzja filmu Sand Castle
Choć Netflix na oryginalną produkcję filmową zapożyczył się na miliardy dolarów, to odnoszę wrażenie, że wcale nie szasta kasą na lewo i prawo i gdzie może, tam oszczędza. To tylko takie niczym niepoparte przeczucie, ale podczas seansu Sand Castle miałem wrażenie, że skoro mieli pod ręką rekwizyty i scenografię do głośniejszego War Machine z Bradem Pittem, to czemu nie wykorzystać ich do jeszcze jednego filmu o pustynnej wojnie. To by się zgadzało z kolejnym uczuciem, które każe mi ze smutkiem zauważyć, że nie ma w Sand Castle niczego szczególnie ciekawego, co by uprawniało do zrealizowania jeszcze jednego filmu o wojnie w Iraku. Co za tym idzie myślę, że lepiej byłoby wydać trochę więcej kasy na scenarzystów i świeże pomysły, bo choć netfliksowym filmom nie można odmówić wartości produkcyjnych (zrobione są na tip top i nie ma odwalania kaszany; wszystko wygląda, a operator robi dobrą robotę nawet w błahych filmach o małych miasteczkach), to zostawiają widza po seansie z całkowitą obojętnością wobec tego, co zobaczył. Co w przypadku Sand Castle jeszcze smutniejsze, bo filmy oparte na prawdziwych wydarzeniach – takie jak ten – z założenia powinny pokazywać jakąś ciekawą historię, bo inaczej po co je robić? Faktem jest, że scenariusz autorstwa Chrisa Roessnera został napisany w oparciu o jego (Chrisa, a nie scenariusza :P) doświadczenia żołnierza, jakie przywiózł z Iraku, ale – sorry Chris – te wszystkie doświadczenia to nic innego jak typowe klisze wojennych filmów z gatunku „jak wrócę do domu to coś tam” oraz migawki, które każdy już widział w innych filmach o wojnie w Iraku.
Sand Castle jest więc porządnie zrobionym filmem, który jest bardzo przyjemny dla oka, ale dla ducha nie ma tu za dużo. Filmowi brakuje wyrazistych bohaterów, którymi ktoś by się przejął oraz historii, która wiodłaby przez jakieś inne obszary niż te, do których przyzwyczaiło nas wojenne kino. Narzekania żołnierzy, mało odkrywcze refleksje, że na wojnie nikt nie jest bezpieczny i wróg nie będzie się certolił ani z wrogiem, ani z przyjacielem, czy słabo zarysowane strony konfliktu – w sumie nie wiem, z kim dokładnie walczyli amerykańscy wojacy, bo bez poprowadzenia za rękę gubię się w tych wszystkich sunnitach i innych sumitach. Reżyser zmarnował też obecność w obsadzie Henry’ego Cavilla, który występuje tu może z pięć minut (jak się domyślam, po prostu żadna koszulka nie wytrzymywała dłużej na jego supermańskich muskułach niż ta minutka/dwie na scenę) oraz zabrakło mu wyobraźni w scenach akcji. A szkoda, bo był krwawy potencjał, a skończyło się na scenach, w których przez większość czasu żołnierze strzelają nie wiadomo do kogo. Zabrakło też pogłębienia niektórych relacji między bohaterami, bo jedna z założenia szokujących scen, wcale nie jest szokująca, kiedy dotyka tak naprawdę postaci będącej tłem koniecznym do popchnięcia akcji dalej,
(2233)
Ocena Końcowa
6
wg Q-skali
Podsumowanie : Oddział amerykańskich żołnierzy podczas okupacji Iraku zostaje wysłany do naprawienia zniszczonego wodociągu. Solidne i bardzo porządne w warstwie wizualnej kino iracko-wojenne, któremu zdecydowanie zabrakło mniej sztampowego scenariusza.
Podziel się tym artykułem: