Kręta jest droga niektórych filmów do polskich kin. Ten zdążył w międzyczasie zmienić tytuł, zestarzeć się i w końcu dotarł. I choć z pewnością nie jest filmem sztampowym, to wydaje mi się, że kino to dla niego za dużo. W zupełności wystarczy mały ekran w domu. Taki ze 45 cali ;P. Recenzja filmy Zło we mnie.
O czym jest film Zło we mnie
Luty, najkrótszy, a zarazem chyba najgorszy miesiąc roku. Zima już dawno wszystkich znudziła, wiosny jeszcze nie widać – nic tylko obudzić się, przeżyć jakoś dzień i iść spać. Lutową rutynę katolickiej szkoły w niewielkim miasteczku przerywa świąteczna przerwa, w trakcie której uczennice wracają do domów, by trochę poświętować. Nie dotyczy to Kat (Kiernan Shipka) i Rose (Lucy Boynton). Rodzice pierwszej nie przyjechali na czas i nie można się do nich dodzwonić. Druga zwiodła swoich, by przyjechali później, bo umówiła się z chłopakiem i szykuje się do wieczornej randki. Zanim wyjdzie, dziewczyny trochę rozmawiają i niespodziewanie w tej rozmowie pada temat sióstr, które w internacie rzekomo czczą diabła. Kat jest z lekka tym przestraszona, co nie ułatwi jej nocowania w pustym i mrocznym budynku. Zostawmy ją jednak na chwilę i zajmijmy się trzecią bohaterką filmu: Joan (Emma Roberts). Zimną nocą przemierza pobocze, z którego zgarnia ją małżeństwo oferujące pomoc. Pyta o drogę, a w odpowiedzi słyszy, że tajemnicza dziewczyna zmierza w stronę miasteczka z ww. katolicką szkołą.
Recenzja filmu Zło we mnie
Nie jest film Zło we mnie najszybszym z filmów, ale jeśli wziąć pod uwagę kolejny film jego debiutującego tu reżysera Oza Perkinsa (I Am the Pretty Thing That Lives in the House), to trzeba przyznać, że fabuła goni w nim jak szalona. Warto też wspomnieć o tym drugim filmie z tego prostego powodu, że seans obydwu wyraźnie pokazuje, że ma Oz Perkins swoje podejście do horroru (czy może lepiej opowieści z dreszczykiem, bo nie są to takie jednoznaczne horrory), którego się wiernie trzyma. Z jednej strony to dobrze dla jego filmów, bo są inne niż reszta, a co za tym idzie mniej sztampowe, ale z drugiej strony gorzej dla widza, bo nie każdy zaakceptuje niespieszny styl Perkinsa, dla którego od fabuły ważniejsze jest budowanie napięcia i klimatu grozy. Szczególnie widać to w I Am the Pretty…, bo Zło we mnie jeszcze respektuje wymagania prowadzenia fabuły.
Do tego stopnia, że o filmie Zło we mnie lepiej nie wiedzieć za dużo i przystąpić do niego z marszu. Warto też jednak pamiętać, że zdecydowanie nie jest to ten rodzaj filmu „nic o nim nie wiedz”, który dzięki tej nieświadomości sprawia, że widz co chwilę krzyczy wow, szit, tego się nie spodziewałem! Nic z tych rzeczy, ale bezsprzecznie im więcej o filmie Zło we mnie wiesz, tym mniejszy sens jest go oglądać.
Jako się rzekło, Perkins nigdzie się nie spieszy w wyjawianiu tego, co łączy dwie dziewczyny z internatu z jedną dziewczyną łapiącą stopa. Ciekawość tej zagadki przytrzymuje przy ekranie, choć niektórym pewnie może zabraknąć cierpliwości, by tego doczekać. Niepokojące ujęcia kamery, zimne kadry, chłód lutego i zastanawiające półcienie wolno wypełniają ekran od czasu do czasu eksplodując mocną pointą, po której wszystko wraca do wcześniejszego porządku. Zło we mnie wygrywa tym szorstkim klimatem zimowej szarości i czarnych lutowych nocy w pustym, wielkim domu. Ale serc wszystkich widzów na pewno nie zdobędzie, bo i Perkinsowi nie zależy na tym, żeby się komuś przypodobać. Zrobił film, jaki uznał za stosowne i albo to kupujesz albo powiesz, że nudna kicha. Ewentualnie będziesz gdzieś pośrodku, tak jak ja.
(2209)
PS. O kurde, matkę zagrała Lauren Holly? Nigdy bym jej nie rozpoznał! Sporo cycków jej przybyło, z tego co teraz patrzę.
Czas na ocenę:
Ocena: 6
6
wg Q-skali
Podsumowanie: Zimowa przerwa w katolickiej szkole dla dziewczyn. W internacie zaczynają rozgrywać się niepokojące wydarzenia. Ponadprzeciętny horror, ale nie dla wszystkich. Dla amatorów powoli budowanego klimatu.
Dużo to jest ciekawsze od tego „Pretty Thing…”? Bo tamto ledwo przetrzymałem bez uśnięcia (choć miało ze 2-3 świetne sceny)… 😉
Tak umiarkowanie ciekawsze, dużo lepiej zachowane proporcje pomiędzy „hej, jestem wielkim twórcą, ale nikt mnie nie rozumie!”, a „no dobra, wiem, że widownia tego oczekuje, więc niech będzie” :).
Tzn. z proporcji 100 do 1 przy „I am the Pretty Thing…” zmieniło się na ile? 😉
Tak ze 70 do 30, przy czym trzeba pamiętać, że w takich sytuacjach, gdy film jest bardziej przystępny, to i ten artyzm łatwiej docenić