×
Jimmy Ellis w filmie Orion: The Man Who Would Be King

Orion: The Man Who Would Be King, czyli Ellis Presley

Podobieństwo do legendy muzyki – błogosławieństwo czy przekleństwo? A może po trochu jedno i drugie? Na te pytania między wierszami odpowiada bardzo fajny dokument Orion: The Man Who Would Be King, którego to krótka recenzja.

Orion: The Man Who Would Be King (2015)
Reżyseria: Jeanie Finlay
Scenariusz: Jeanie Finlay
I tyle.
Kraj produkcji: USA

Recenzja filmu Orion: The Man Who Would Be King

Właśnie za to lubię filmy dokumentalne – ich twórcy potrafią dotrzeć do ciekawych historii, które w inny sposób pewnie zupełnie by mnie ominęły i nigdy bym na nie nie wpadł. Ewentualnie poznał je z jakiegoś krótkiego lidu. W świetle tego na enty plan spada fakt, że pod względem realizacji większość filmów dokumentalnych jest podobna. Zdarzają się jakieś odstępstwa od normy, ale przeważnie wrzuca się do tygla gadające głowy, materiały archiwalne i tego typu rzeczy, a potem miesza dodając odpowiednią narrację. Niby nuda, ale ciekawa historia może zrobić różnicę. A gdy jeszcze jest to historia z gatunku: niewiarygodne, gdyby to wymyślił scenarzysta to nikt by w to nie uwierzył! – to wtedy najlepiej. Orion: The Man Who Would Be King to właśnie taka historia. A zarazem przykład standardowego filmu dokumentalnego – stąd krótkość recenzji. No bo znów – wypowiedzi, archiwalia, dużo fajnej i melodyjnej muzyki, cóż tu się rozpisywać?

Stany Zjednoczone, przełom lat 50. i 60. ubiegłego wieku. Na listach przebojów króluje Elvis Presley, a szaleństwo na jego punkcie sięga zenitu. Podczas gdy Elvis błyszczy w światłach reflektorów i opuszcza bildingsy, gdzieś w małym miasteczku w Mississippi o karierze muzycznej marzy niejaki Jimmy Ellis. Ma ku temu dwie podstawowe predyspozycje – wygląd i głos, które zarazem są jego przekleństwem. Jimmy nie tylko jest podobny do Presleya, ale też ma prawie identyczny głos jak gwiazda. I gdzie nie pójdzie słyszy, że jeden Presley już wystarczy. Ale Jimmy się nie poddaje i próbuje śpiewać zyskując jako taki rozgłos. Mijają lata i kiedy nic nie wskazuje na to, że marzenia o sławie się spełnią, Jimmy postanawia zawiesić mikrofon na kołku. Wydarza się jednak coś, co sprawia, że przed Jimmym otwiera się szansa – umiera Elvis Presley.

Niedługo potem za sprawą sprytnej marketingowej sztuczki na scenach muzycznych w kraju pojawia się Orion. Nikt nie zna jego prawdziwej tożsamości, którą ukrywa pod maską, ale wielu twierdzi, że to sam Elvis, który miał dość życia w świetle reflektorów i sfingował swoją śmierć. Orion wygląda jak Elvis, ma głos jak Elvis, pogrążone w żałobie fanki Elvisa zaczynają chwytać się myśli, że ich idol żyje i nadal śpiewa dla nich. Orion staje się sensacją, a jego koncerty przyciągają coraz większe tłumy.

Czy o takiej sławie marzył Jimmy Ellis, który przez całe życie chciał być Jimmym Ellisem? Słodko-gorzki dokument Orion: The Man Who Would Be King to miejsce, w którym znajdziecie odpowiedź na to pytanie. Zatęsknicie za „starą” muzyką, a pewnie też trochę się wzruszycie.

(2078)

Podobieństwo do legendy muzyki - błogosławieństwo czy przekleństwo? A może po trochu jedno i drugie? Na te pytania między wierszami odpowiada bardzo fajny dokument Orion: The Man Who Would Be King, którego to krótka recenzja. Recenzja filmu Orion: The Man Who Would Be King Właśnie za to lubię filmy dokumentalne - ich twórcy potrafią dotrzeć do ciekawych historii, które w inny sposób pewnie zupełnie by mnie ominęły i nigdy bym na nie nie wpadł. Ewentualnie poznał je z…

Ocena Końcowa

8

wg Q-skali

Podsumowanie : Nieprawdopodobna, ale prawdziwa historia człowieka, który mógł być Elvisem Presleyem, ale trochę się spóźnił. Bardzo ciekawy w treści i całkiem zwyczajny w formie dokument.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004