×

Jupiter: Intronizacja [Jupiter Ascending]

Jeśli potraficie odnaleźć w sobie to dziecko, które 20 lat temu oglądało pierwszy amerykański film – spróbujcie z najnowszym dziełem rodzeństwa Wachowskich. Być może będziecie się na nim dobrze bawić. Jeśli jednak szukacie czegoś świeżego, może trochę zaskakującego i poważnego – to nie jest to propozycja dla Was.

W ogóle jest jakiś problem z kinem, nazwijmy to baśniowym. Niezależnie od okresu, w którym dzieje się akcja filmu. Czy to w przyszłości/na innej planecie (ww.), czy w nieokreślonej przeszłości („Siódmy syn”), czy w czasach obecnych (jak się nazywało to z latającym koniem? a już wiem, „Zimowa opowieść”). Toczy je zaraza dziecinności. Niby trudno na poważnie zrobić film o smokach, czy kosmitach wyglądających jak tapir, a jednak poważny (żeby nie powiedzieć: dojrzały) widz oczekuje czegoś innego. Też chciałby się dobrze bawić na takim filmie i poczuć tę baśniowość, która sprawi, że zapomni o tym, że siedzi na sali kinowej i da się porwać. Ale nie sposób tego zrobić, gdy wszystko jest takie dziecinne i takie PG-13.

Zwykle jest tak, że reżyserzy dziecinnieją na starość. Spielberg, Lucas, Zemeckis coraz częściej przypominają sympatycznych dziadziów, którzy zapełniają swoje kino stworkami i infantylnymi pierdółkami. Wachowscy nie czekali na starość, zdziecinnieli od razu. Do tego stopnia, że trudno uwierzyć w to, że kiedyś zrobili film, który zmienił oblicze kina. Film na poważnie! I można się kłócić, czy „Matrix” był taki, czy siaki, ale rewolucji w kinie nikt mu nie odbierze. Przynajmniej pierwszemu, bo potem zdziecinnienie twórców zaczynało postępować, aż w końcu zaowocowało migającymi „Speed Racerami” i teraz „Jupiterem”.

I ostatecznie nie ma niczego złego w migających widowiskach, ale w końcu chciałoby się obejrzeć coś na poważnie. Albo choć starającego się o powagę. A tego w „Jupiter: Intronizacja” całkowicie brakuje. Nie sposób brać opowiedzianej tu historii na serio, czy choćby przez chwilę obawiać się o to, że jej bohaterom cokolwiek się stanie. Nie wiem, jak Wy, ale ja mam dość filmów, w których szczytem wyobraźni twórców są coraz dziwniej wyglądające stwory i coraz dziwniej wyglądające stroje, fryzury, et cerata. Mieszczanie w dziwnych kapeluszach, przydupasy ze śmiesznymi zębami, groźne jaszczurowate stwory wyjęte żywce z „Super Mario Bros.”, czy ww. tapir. Kurde. Dramatyczna scena, statek Egidy! eskortuje tytułową Jupiter trzymając odległość od wrogiego statku. Nagle jakiś problem, ciach mach, wrogi statek odlatuje, a ten Egidy znajduje się hen daleko za zasłoną z huraganów. Niby dramatycznie, a mnie w głowie obija się pytanie: „A czego się spodziewaliście sadzając za sterami tapira??!”.

Siły twórcze Wachowskich w pełni koncentrują się na tych stworach i na kosmicznych budowlach architektoniczno-latających. Wszystkiego jest tutaj ponad miarę. Kosmos zawalony jest konstrukcjami, nad którymi pewno z pół roku przed najmocniejszymi komputerami siedziało kilku gości i poprawiało duperele. Wszystko się świeci, błyszczy, miga, wybucha. I tylko fabuły żadnej nie ma. A bez fabuły, którą choć trochę można by się przejmować, na nic ta cała konfekcja. Możesz ją docenić, stwierdzić, że widoczki były ładne, naparzanki dynamiczne i efektowne, a wybuchy wybuchowe. I ziewnąć. I jeszcze szerzej ziewnąć, gdy bohaterowie zaczynają rozmawiać, a treść tej rozmowy ciebie w ogóle nie obchodzi.

Bo nie oszukujmy się. Wyjmując z filmu obce planety, kosmicznych stworów i wymyślne nazwiska typu Balem Abrasax, co nam zostanie?

Kryśka pracuje jako sprzątaczka w miejscowej gospodzie. Niespodziewanie dowiaduje się, że w spadku po matce dostała trzy hektary ziemi. Kazek, najbogatszy chłop we wsi, zaczyna się obawiać, że straci swoją pozycję w sołectwie, gdy ktoś będzie miał wiecej hektarów od niego. Wynajmuje zbirów spod budki z piwem, żeby porwali Kryśkę. Przed atakiem zbirów ratuje ją Rysiek, najemny robotnik na miejscowym wyrębie, który właśnie wracał ze spożywczego. Uzbrojony w siekierę spuszcza wszystkim łomot i żyją z Kryśką długo i szczęśliwie na ich trzech hektarach.

Oto cała fabuła „Jupiter…” sprowadzona do sedna.

Najnowszy film Wachowskich nie jest zły, jest dziecinny. Dużo się w nim dzieje, jest parę ładnych widoczków i naparzanek (świetne wrażenie zrobiła na mnie pierwsza wizyta w mieście Abrasaksów chyba; byłem na seansie 4D i kiedy nadlecieliśmy wraz z bohaterami nad rozległą panoramę rodem znad wodospadu Niagara, a na twarzy poczułem chłodny wietrzyk – bardzo ładnie się to wszystko zgrało), ba, nawet z jedna fajna scena śmierci się trafiła! Osobiście lubię Channinga, więc uważam, że jego występ tutaj również był wartością dodaną (tylko mógłby się tak mocno nie malować; to powinien zostawić Mili Kunis, która wniosła do filmu tylko ładną bazę pod makijaż). Na pewno nie było żenady – ot bajka dla ciut starszych dzieci.

(1856)

Jeśli potraficie odnaleźć w sobie to dziecko, które 20 lat temu oglądało pierwszy amerykański film - spróbujcie z najnowszym dziełem rodzeństwa Wachowskich. Być może będziecie się na nim dobrze bawić. Jeśli jednak szukacie czegoś świeżego, może trochę zaskakującego i poważnego - to nie jest to propozycja dla Was. W ogóle jest jakiś problem z kinem, nazwijmy to baśniowym. Niezależnie od okresu, w którym dzieje się akcja filmu. Czy to w przyszłości/na innej planecie (ww.), czy w nieokreślonej przeszłości ("Siódmy syn"), czy w czasach obecnych (jak się nazywało to z latającym koniem? a już wiem, "Zimowa opowieść"). Toczy je zaraza dziecinności.…

Ocena Końcowa

6

wg Q-skali

Podziel się tym artykułem:

8 komentarzy

  1. testttt

  2. Nic nie kumam 🙂

  3. No ładne cacko, nie powiem 🙂

  4. i pięć

  5. ŚwinsonowskiZdzisław

    Teraz wiem jakby wyglądał film gdyby Piąty element wyruchał książkę Roalda Dahla.

  6. Właśnie, „Piąty element”, zapomniałem o nim wspomnieć 🙂

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004