×

Krocząc wśród cieni [A Walk Among the Tombstones]

Po wczorajszym elaboracie na temat Foxcatchera, dzisiaj czas na tradycyjną recenzję z gatunku Dwa Słowa. Czyli krótką.

Przed jednym z najnowszych filmów z Liamem Neesonem broniłem się rękami i nogami. Wszystko z powodu drogi, którą już dawno temu zaczął kroczyć Neeson, a która wcale nie jest drogą między tytułowymi nagrobkami (choć w zasadzie trochę jest…). To droga podobna do tej, którą obrał Jason Statham – znaleźć sobie jakąś niszę i klepać w niej film za filmem. Z jednej strony droga fajna, bo jest się panem swojej niszy, a z drugiej mniej fajna, bo klepie się takie same filmy jeden po drugim. A te same znaczy coraz nudniejsze.

Ale jak to mówią: gdzie drwa rąbią tam wióry lecą. Na szczęście „A Walk…” jest filmem innym niż standardowy akcyjniak z Neesonem, wyznaczony Uprowadzoną jako metrem z Sevres. To przede wszystkim kryminał, można by pewnie powiedzieć film neo-noir, bo i narratora z offu nie ma, ani femme fatale. Jest za to brother fatale.

Ów brother fatale poznaje głównego bohatera, eks-glinę, podczas spotkań jednej z grup wsparcia. Świadomy profesji bohatera proponuje mu spotkanie ze swoim bratem. A brat ma kłopot, gdyż niedawno porwano mu żonę, a on teraz dyszy żądzą zemsty na niesłownych porywaczach. Zleca ich odnalezienie, a resztą zajmie się sam.

Trzeba przyznać, że „A Walk…” wciąga od samego początku wprost proporcjonalnie do tego, jak głupio wygląda Neeson w wersji kilka lat wcześniej. Sprawa jest prosta, a zarazem tajemnicza, w mieście, w którym osadzona została akcja często leje deszcz, bohatera można, a nawet trzeba lubić, a jakby tego było mało – postrzeleni krwawią. Wystarczy więc dziesięć minut i już jesteś kupiony. Duża w tym również zasługa miłych dla ucha onelinerów (nie wiem, od czego to zależy, ale po onelinerach _zawsze_ można poznać, że film został oparty na powieści; tak jest też w tym przypadku) i znów przyjemnie diabolicznego Dana Stevensa. Jeszcze dwie trzy takie role jak tu, czy w The Guest i będzie można Stevensa paluchem wytykać jako przykład udanej transformacji z aktora jednego serialu w aktora. Niewielu się ta sztuka udaje, a Stevensa po „Downton Abbey” stawiałbym raczej na szarym końcu tego pochodu.

Niestety – często, cholera, przychodzi takie niestety – świetnie zawiązana akcja w pewnym momencie dostaje czkawki, a im mniej w filmie tajemnicy, tym robi się gorzej. Czuć, że całość zmierza już do finału, ale film jeszcze trochę chce na niego poczekać. A gdy nadchodzi jest zupełnie nieudany. Ostatnie minuty filmu to już niestety zawód i sztampa. Przez co ocena leci hen aż do 7/10 przy prawie idealnym początku.

(1849)

Podziel się tym artykułem:

Jeden komentarz

  1. Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Etiam et turpis vitae dolor fringilla maximus eu a lacus. Curabitur sed mauris fringilla, lobortis tortor in, tempus diam. Ut mattis suscipit fringilla. Mauris pretium blandit elit et efficitur. Proin non vestibulum est. Ut vel tellus sapien. Donec dolor ipsum, eleifend ac bibendum luctus, maximus et est. Suspendisse faucibus, sapien id rutrum tempor, metus sem ultrices sapien, nec cursus nunc lectus at mi. Fusce porta cursus arcu, sit amet rhoncus turpis faucibus non. Maecenas vitae ante velit.

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004