×

The Sacrament

Ti West to nadzieja – jedna z wielu – współczesnego horroru i generalnie wszelkiego gatunku okołohorrorowego. Począwszy od kilku mniej znanych tytułów przebił się ze swoim niezależnym kinem do dwóch chyba najgłośniejszych antologii horroru XXI wieku (V/H/S oraz „The ABC’s of Death”), a teraz kontynuuje swoją filmową przygodę popularnym found-footage’em sprawdzając się w kolejnej formie gatunku. Dokąd to wszystko zmierza – jak zawsze pokaże czas, ale dalszą drogę wskazuje chyba nazwisko producenta „The Sacrament”* Eliego Rotha.

Found footage dzielimy z grubsza na dwa rodzaje: udane i nieudane. Jako że każdy z filmów reprezentujących ten gatunek jest z grubsza taki sam, więc inne jego rozróżnienia średnio wchodzą w grę. „The Sacrament” uznałbym za ff udany, choć swoje za uszami ma. Także i w formie – stylizacja na zdjęcia do filmu dokumentalnego nie zawsze trzyma się ram gatunku, a montażowe cięcia oddzielają od siebie ujęcia z kamery trzymanej w ręku przez operatora, a ujęcia z kamery nie wiadomo skąd. Reżyserowi brakło konsekwencji i przynajmniej parę razy jego found footage zamienia się tym sposobem w film fabularny z kiepskimi zdjęciami. Osłabia to w oczywisty sposób próbę przekonania nas, że oglądamy surowy materiał zmontowany jedynie z tego, co pozostało po danym wydarzeniu na kamerach jego uczestników.

Nie we wszystkich momentach udało się również wiarygodnie odpowiedzieć Westowi na najważniejsze pytanie, jakie każdy twórca ff-a powinien sobie zadać w trakcie realizacji: po co bohaterowie w ogóle filmują to wszystko? Mimo późniejszych tłumaczeń bohaterów, że nagrywają np. po to, aby „potomni” mieli dowód na to, co tam się wydarzyło, jest tu przynajmniej kilka scen, w których prosi się o wyłączenie kamery i, pardon, spierdalanie.

Są to jednak niewielkie wady w tym sprawnie zrealizowanym filmie, który trzyma w napięciu i zaciekawia od pierwszych minut. Napiętą atmosferą, Czymś wiszącym w powietrzu, muzyką rodem z Goblinów. West to człowiek wielu talentów, więc zamiast ganić, należy raczej kiwać z aprobatą głową nad jego robotą reżysersko/scenariuszowo/montażową. Wycisnął z niewielkiego raczej budżetu ile się dało, by nie zanudzić widza, a im bliżej końca tym bardziej dawać mu po łepetynie. Gdyby nie jeszcze jeden, najważniejszy, szkopuł, którego nie wiem jak ugryźć.

Opowieść snuta przez Westa w „The Sacrament” to historia dwójki dziennikarzy, którzy w towarzystwie kolegi fotografa wyruszają na zadupie świata, gdzie mieści się siedziba sekty charyzmatycznego przywódcy religijnego. Tam nasz fotograf chce odnaleźć swoją siostrę i zabrać ją z powrotem do Stanów.

Szkopuł? Otóż „The Sacrament” to opowiedziana właściwie w skali 1:1 historia sekty Jima Jonesa. Film, w którym nazwisko Jonesa nie pada ani razu (choć aktor grający Ojca nazywa się Jones; przypadek?), ani nie ma ani jednego przebąknięcia na temat tego, czym zainspirowane zostały filmowe wydarzenia. West do samiutkiego końca próbuje przekonać widza, że to zapis zupełnie innych wydarzeń prawdziwych, czego zwyczajnie nie rozumiem. Nie mam wątpliwości, że nie próbował nawet ukryć „inspiracji” i dobrze wiedział, że szybko zostanie odnaleziona (po trailerze już), ale skoro tak, to po co udawać aż tak bardzo? Żeby nie urazić bliskich ofiar? Żeby troszeczkę zmienić historię dla większego jej udramatyzowania? Moim zdaniem akurat w tym przypadku sprawę załatwiłby standardowy napis przed filmem, że oparty jest na prawdziwych wydarzeniach. Wtedy pewnie dostałby ode mnie więcej niż 7/10. Inna sprawa, że nie każdy zna historię Jima Jonesa – takim widzom „The Sacrament” zapewni pewnie jeszcze więcej wrażeń.

(1732)

*film z ekskluzywnej listy „Do obejrzenia” (C)(TM)(R). 

Podziel się tym artykułem:

Jeden komentarz

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004