×

Włoski tydzień, odc. 3

Oficjalna informacja jest taka, że „Włoski tydzień” na pewno potrwa dłużej niż tydzień. Głównie dlatego, że zaległości w tym kinie mam spore, a że ciekawe filmy tam kręcili, więc nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zaległości te łatać. Inna sprawa, że filmy, które już widziałem też będą wymagać powtórzenia. Tydzień więc to zdecydowanie za mało, szczególnie że to nie taki tydzień tydzień tylko okres w trakcie trwania tygodnia, który mogę wyszarpać na obejrzenie czegokolwiek. Okres zdecydowanie krótszy niż tydzień. A że najbliższe dni zapowiadają się pod względem czasu do wyszarpania jeszcze gorzej…

Trzeba by więc też zmienić tytuł tej włoskiej serii, żeby bardziej odpowiadała rzeczywistości. Myślę, że „Włoski odpał” będzie akuratnie dwuznaczny.

Z informacji porządkowych warto też wspomnieć, że doszedłem do wniosku, że za włoskie kino zabrałem się od pupy strony. Trochę na wariata, bez jakiejś sensownej kolejności. To trochę też chciałbym zmienić, więc dochodzi kolejna rzecz wydłużająca tydzień nie wiadomo na ile. Nie, że od razu będę trzymał się jakiejś, nie wiadomo jakiej, kolejności, ale trochę sensowniej zamierzam to ogarnąć. Nie wiem jak. Chyba np. tak, żeby filmografii kogoś tam nie zaczynać od środka. Bo efekt tego widoczny już będzie dzisiaj. Weźmy bowiem takiego Sergio Martino, którego powinienem zacząć od „Blade of the Ripper” i od „The Case of the Scorpion’s Tail”, a zacząłem od:

All the Colors of the Dark (1972) [Tutti i colori del buio aka Demons of the Dead aka Day of the Maniac aka They’re Coming to Get You]

[Wrzucam te wszystkie aka tytuły choć większego sensu nie mają, ale będą się ładnie indeksować do „Czego pragną Czytelnicy” :)]

Trzeba było aż trzeciej części „Włoskiego tygodnia”, by w końcu na jego łamach pojawiła się Królowa Giallo, Włoska Anita Sokołowska – one and only Edwige Fenech, na której część QT nazwał postać graną w Inglourious Basterds przez Mike’a Myersa. Kobieta piękna i bezwstydna, a co za tym idzie stanowiąca jedyny powód, dla którego warto „All the Colors…” obejrzeć.

Jane (Edwige) cierpi na seksowstręt po stracie w wypadku samochodowym nienarodzonego dziecka. Gdyby tylko tyle. Do seksowstrętu dochodzą również psychodeliczne koszmary nocne, które zamieniają każdy jej sen w, well, nic przyjemnego (no przecież nie napiszę, że w koszmary). Nasza biedaczka szuka pomocy u wielu źródeł, a jednym z proponowanych rozwiązań jest wstąpienie do sekty. Jak to się skończy – domyślić się nie trudno.

„All the Colors…” to moim skromnym zdaniem nieudana próba powtórzenia sukcesu „Dziecka Rosemary”. Powiedziałbym nawet, że to takie „Dziecko Rosemary” dla ubogich. Potrafi zaciekawić w warstwie wizualno-montażowej (choć nie przesadzałbym z zachwytami nad psychodelicznymi snami głównej bohaterki, które choć rzeczywiście zakręcone, to jednak w trans mnie nie wpędziły), ale opowiadaną historią już nie. Powiem wprost: nudziłem się, uśmiechając w rytm standardowo wesołej muzyczki towarzyszącej sekciarskim obrzędom (fajny kawałek autorstwa Bruna Nicolai ;P ale, jestem uparty, pasujący do tego co na ekranie – średnio).

Seansu nie polecam i jeśli ktoś chce śledzić ze mną kino włoskie, to zapraszam od razu do kolejnej pozycji na dzisiejszej liście. A tę zostawiam z 5/10.

Your Vice Is a Locked Room and Only I Have the Key (1972) [l tuo vizio e una stanza chiusa e solo io ne ho la chiave aka Excite Me]

„Excite Me” cóż za pasujący i niepasujący aka tytuł za jednym zamachem! Dlaczego? Oto do Edwige Fenech dołącza tutaj kolejna Królowa Krzyku – Anita Strindberg i nie wiadomo, na którą patrzeć, gdy są za jednym zamachem na ekranie. A są razem, są są 🙂

Pod tym dziwnym i długim oryginalnym tytułem (w którym kryje się nawiązanie do jednego z poprzednich filmów Martina, a którego to nawiązania nie kumam, bo zacząłem oglądać nie po kolei), kryje się klasyczne giallo oparte na motywach opowiadania Edgara Allana Poe. Oto w podupadłej willi na zadupiu mieszka z żoną i kotem o dźwięcznym imieniu Szatan sławny pisarz, impotent zarówno erotyczny jak i twórczy. Od lat nie napisał ni słowa, a czas spędza na poniżaniu żony i chlaniu z mieszkającymi nieopodal hippisami. Perwersyjna sielanka kończy się, gdy w miasteczku zamordowana zostaje jedna z jego byłych studentek, a do naszego pisarza przyjeżdża jego seksowna krewna.

Zaczyna się niepokojąco (w złym tego słowa znaczeniu) od dziwnej sceny hippisowskiej libacji i jeszcze dziwniejszej piosenki (nawiasem mówiąc scena podebrana potem przez Formana do „Hair”, a przynajmniej tak twierdzą na IMDb, bo ja „Hair” znam, no cóż, słabo). Wystraszony po „All the Colors…” bałem się, że film podąży więc w tę pseudoartystyczną stronę, której „nie zrozumiałeś”, ale na szczęście tak nie jest. Piękne kobiety się rozbierają i giną, a zagadka „kto zabił?” wisi w powietrzu aż do finału, który trochę mnie zawiódł, ale nie chcę spoilerować dlaczego. Tak samo, jak i nie chcę spoilerować kto sobie parę lat później pożyczył ten finał z lepszym skutkiem.

Enigmatyczna to recenzja, ale tak to już zwykle bywa w przypadku filmów, o których lepiej za dużo nie chlapnąć. Obejrzyjcie, polecam. Choćby i dla samego jednookiego kota zanimowanego jak Rademenes – warto. 8/10

Siedem bram piekła (1981) [aka Hotel siedmiu bram, The Beyond aka …E tu vivrai nel terrore! L’aldila]

Używam polskiego tytułu ze Złotej Ery Video, bo pod takim tytułem znam ten film i pod takim tytułem mnie w młodości straszył. To przy okazji jeden z tych filmów, o których wspomniałem na początku – wymagający powtórzenia. Widziałem go nie raz, całkiem niedawno nawet ostatni raz (parę lat temu), ale poczułem, że warto zmierzyć się z nim raz jeszcze. Szczególnie że dorwałem go z Lucjanem Szołajskim na stołku lektora. Żal więc było nie zatopić się w ten niepowtarzalny klimat, jaki dają tylko horrory z takim oldskulowym lektorem.

Na całym świecie ukryte są tytułowe bramy do innego wymiaru. Jest ich siedem, a jedna z nich znajduje się dokładnie w hotelu odziedziczonym właśnie przez główną bohaterkę filmu.

Nie ma się co rozpisywać – to jeden z tych filmów, który sprawił, że małoletni Quentin, kolokwialnie mówiąc: posrał się w gacie. Już sam tytuł działał na wyobraźnię i sądzę, że już nigdy na żadnym filmie nie będę się bał tak jak XX lat temu na tego typu produkcjach. Na tej też już nie, bo choć całkiem dobrze przetrwała próbę czasu, to jednak oglądana teraz razi kiepskimi efektami (pomieszanymi z tymi naprawdę świetnymi) i poszatkowaną nieco za bardzo narracją. Dalej obejrzeć go warto, bo „już takich filmów nie kręcą”, ale drugi raz 13 lat się niestety nie będzie mieć.

Co najbardziej mnie uderzyło podczas oglądania, to fakt niesamowitej wprost uniwersalności włoskich twórców. W tym przypadku Lucio Fulciego (reżyser) i Dardano Sacchettiego (współscenarzysty) – było już o nich w części drugiej. Brali się za zupełnie skrajne gatunki filmowe i potrafili odnaleźć się w każdym. To nie twórcy pokroju Michaela Baya, po których można się spodziewać tylko jednego, ale ludzie, którzy nie bali się szukać, odkrywać i próbować. I pewnie dlatego nie zawsze im wychodziło, ale kiedy już wyszło… Nie sądzę, by Bay choćby spróbował, to zrobiłby dobry horror czy giallo. A Fulci bez problemu by Transformersów machnął, szczególnie że wszystko by mu powiedzieli co robić producenci i badania fokusowe 🙂

I to chyba właśnie dlatego, choć minęły lata, a Fulci dawno już nie żyje, wciąż rosną kolejne pokolenia fanów, którzy rozumieją, że gdyby nie ludzie tacy jak oni, to dzisiejsze kino wyglądałoby zupełnie inaczej.

A filmowi dam 7/10, czyli nie tak dużo wcale, ale zaznaczę, że takiego klimatu jak tutaj próżno szukać gdzie indziej.

(1520)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004