×

Naznaczony [Insidious]

Mam problem z tym filmem. Dałem mu w końcu po przemyśleniu sprawy 6/10, ale przekonany do końca nie jestem. Bardziej jest to ocena wystawiona krakowskim targiem niż czymkolwiek innym. Bo jako straszydło z pewnością daje radę, ale jako po prostu film (po prostu film = coś co ma wiarygodny scenariusz, postaci wzbudzające u widza jakieś emocje zagrane przez dobrych aktorów (postaci, a nie emocje ;P) ) jest dziełem słabym, irytującym wręcz.

Młode małżeństwo z dwójką dzieci wprowadza się do nowego domu. Wkrótce jeden z synów zapada na tajemniczą śpiączkę, a w domu dzieją się różne dziwne rzeczy. Czyli taki „Poltergeist” XXI wieku bez żadnych większych różnic.

„Insidious” to dzieło dwóch panów odpowiedzialnych za „Piłę” i „Dead Silence” – Jamesa Wana i Leigha Whannella (jestem ciekaw, co im rodzice w dzieciństwie zrobili, że takie filmy kręcą – nie jestem psychologiem, ale te wszystkie przerażające lalki i strachy z szafy dają do myślenia). Wiadomo więc, że nie będzie to komedia romantyczna. I nie jest. Gdybym miał gatunkować ten film to nazwałbym go pierwszym w historii kina horrorem dźwiękowym. Warstwa dźwiękowa stoi tu na najwyższym poziomie, a feeria przerażających dźwięków, krzyków i skrzypnięć jest tu przebogata. Myślę, że i bez wizji można się na tym filmie nieźle przestraszyć.

Ale i wizja nie odstaje w tyle, jeśli chodzi o straszenie biednego widza. Film ma naprawdę fajny klimat podkreślany zdjęciami właśnie i od początku do końca przywodzi na myśl horrory starych mistrzów, których baliśmy się w dzieciństwie (horrorów a nie mistrzów ;P). A już końcówka to w ogóle podróż po mózgu Lucio Fulciego. Tak, gdyby ten film powstał w latach 80. to byłby dziś otaczany należnym mu kultem. Jeśli lubicie takie kino, to „Insidious” jest dla Was – Wan i Whannell przed rozpoczęciem zdjęć z pewnością zrobili sobie tygodniowy maraton klasyki. Sami jednak klasyki nie nakręcili. Dlaczego? A ja wiem. Bo widownia już wyrosła? Bo już wszystko w kinie widzieliśmy i mało co nas jest w stanie zadziwić i zryberetować? Pewnie tak.

W każdym bądź razie „Insidious” jest filmem strasznym i twardziele mogą mówić co chcą, ale oglądany późno w nocy w pustym pokoju z pewnością przysporzy widzowi sporo podskoków na fotelu. A pocisków ma sporo – straszne dźwięki, sympatyczne na pozór pioseneczki, przy których tańczy coś, a także standardowe japierdolę coś wyszło zza kąta. Wspomniana już końcówka określana jest co prawda tu i tam mianem śmiechowej i troszeczkę racji w tym jest, ale niewiele. Wynika to raczej z niezrozumienia filmu, ale też fakt faktem – gdy się go rozumie (o co nietrudno, to nie zagadka na miarę „Obywatela Kane” 🙂 ) – też można się niezamierzenie pośmiać. Twórcy chcieli dobrze, ale widzowie z lat 80. już są dorośli, a młodzi dawno się zahartowali na wszelkiej maści strachy. Niestety, dla Wana i Whannella, łatwiej było straszyć widzów, gdy w MTV nie było jeszcze „Jersey Shore”.

Niestety2 – i tu tkwi główny problem tego filmu – jest on też straszny z punktu widzenia czystofilmowego. Cała para poszła w straszenie widza, a to co pozostało to płacz i zgrzytanie zębów. Dialogi są tu przeraźliwie słabe, zachowanie bohaterów niewytłumaczalne, jakakolwiek dramaturgia i napięcie między postaciami zdupywzięte, a Rose Byrne i Patrick Wilson są w swoich rolach wprost okropni. Jakby ktoś miał na nich jakiegoś haka i zmusił ich do występu w tym filmie.

Przed przystąpieniem do seansu trzeba więc sobie odpowiedzieć na pytanie czy chce się obejrzeć dobry film, czy może chce się wystraszyć. Niestety, obu tych rzeczy na raz „Insidious” nie oferuje.
(1163)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004