×

Krzyk 4 [Scream 4]

Nie chodzę więcej do kina. Nie dam się kolejny raz wydymywać (dziwne, nieistniejące słowo) i płacić coraz więcej za bilet dostając za to coraz mniej. Już wiem, że na żaden film nie warto czekać, bo nawet jeśli się okaże, że jednak było warto, to reżyserowi wyszło to przypadkiem. Obiecywał, że będzie fajnie nie dlatego, że wiedział iż tak będzie, ale tylko po to, żeby zarobić. A pewnie sam się potem dziwił, że mu dobry film wyszedł. I byłbym Was przestrzegł dużo wcześniej, ale niestety UPC postanowiło po raz kolejny zapracować na odę do nich samych. A w zasadzie pracuje cały czas i nie wiem, kiedy przestanie. Pracować nie pracując.

Od zawsze uważałem, że do kina powinno się chodzić na filmy, które w kinie zrobią wrażenie. Czy to rozmachem realizacyjnym czy dobrą krwawą, sensacyjną itp. rozrywką. A w domu spokojnie można sobie pooglądać obyczajowe dramaty czy komedie nie tracąc na zmniejszeniu ekranu. Teraz chyba tak nie uważam. Po pierwsze dlatego, że kilku ostatnim moim seansom kinowym towarzyszyło pewne uczucie – otóż zauważyłem, że najprzyjemniejsze w nich było wyjście z kina i spacerek nocną Warszawą do przystanku autobusowego z muzą na uszach. A nie obejrzany właśnie film. A po drugie, co przypałętało mi się do głowy wczoraj, co mi po rozmachu realizacyjnym i krwawej rozrywce, kiedy po wyjściu z „Krzyku 4” myślę sobie o „Białej wstążce„, że to był film, który warto zobaczyć i który się pamięta. Czarno-biały i przegadany (w sensie nienegatywnym).

Tak, dobrze rozumiecie – nie podobało mi się. I chcę, żeby wszystko było jasne – piszę te słowa po siódmej rano w sobotę, nie wyspałem się, nie mam sieci, a pies mlaskając nie daje mi spać, więc wstałem – to wszystko może wskazywać na to, że po prostu jestem nie w sosie i wyżywam się na Bogu ducha winnym czwartym „Krzyku”. Otóż nie, czwarty „Krzyk” – nawet gdybym wygrał szóstkę w totka i właśnie pisał to ze swojej własnej prywatnej rajskiej wyspy (a raczej dyktował te słowa nagiej sekretarce, helou) – dalej byłby marny.

Nieuniknione dla dalszego pisania o „Krzyku” jest powtórzenie po raz enty tego, co w ogóle sądzę o tej serii. Otóż jedynka nigdy mnie nie urzekła na tyle, bym piał o niej w zachwycie. Owszem, była fajna, ale nic poza tym. Kolejne seanse jedynki trochę poprawiły moją opinię o tym filmie, ale niewiele. Za to dwójka. No cóż, dalej uważam, że to najlepszy sequel w historii kina (wersja snobistyczno-subiektywno-nieracjonalna), że to jeden z najlepszych sequeli w historii kina (wersja racjonalna). I to mówi wszystko o moim podejściu do dwójki. Natomiast jeśli chodzi o trójkę to była ona już niestety marna. No ale ostatecznie przymykając oko można było uwierzyć w bajeczkę, że szanowni panowie twórcy Craven i Williamson od początku zakładali, że tworzą zamkniętą trylogię, więc przecież musieli zrobić trzecią część, bo ich dzieło byłoby bez niej niepełne.

Minęło trochę lat i okazało się oczywiście, że łgali. To wcale nie była zamknięta historia i gdy tylko nadszedł czas, by znów zarobić trochę grosza włączyli kamery i zaczęli go zarabiać. Najłatwiej bowiem brać się za coś, co już wypaliło niż wymyślać od podstaw coś, co może wypali (ani jednemu ani drugiemu nie udało się to po „Krzyku” za dobrze – z tego co na szybko pamiętam, bo bez netu zweryfikować tego za bardzo nie mogę, a teraz gdy to wrzucam w kafejce to mi się nie chce). I w ten sposób fani „Krzyku” zostali zelektryzowani wiadomością o kolejnej części i już grzali portfele w przygotowaniu na wydatek. I nawet jeśli większość z nich przeczuwała, że to nie wypali, to przecież nie wypadało nie skonfrontować swojego przeczucia z rzeczywistością.

Pojawia się problem. Bo choć łatwo zarobić trochę grosza na sprawdzonym pomyśle, to już o wiele trudniej zarabiając ten kawałek grosza dać produkt, który nie sprawi wrażenia robionego tylko i wyłącznie dla kasy. Duetowi Craven/Williamson to drugie się nie udało. Co więcej, nakręcili chyba najbardziej perfidny pieniężny naciągacz, jaki ostatnio widziało kino.

Do samej premiery nie było wiadomo, co tak naprawdę się kręci i czym „Krzyk 4” będzie. Sequelem, remakiem, rebootem, prequelem, spinoffem, chujwieczymjeszcze. Teraz, gdy film jest w kinach wiadomo już, że Craven i Williamson nakręcili rerun.

Oto do Woodsboro w kolejną rocznicę sławnej rzezi powraca Sidney Prescott. Właśnie napisała książkę o tym, jak to pozbyła się demonów przeszłości i zaczęła nowe życie. Promocja książki idzie pełną parą, co z deka nie podoba się Gale Riley aka Weathers, która cierpi na odpływ weny twórczej. Chciałaby napisać „Cios 8”, ale nie wie, o czym pisać. I znów z pomocą przychodzi Ghostface i jego ostry, lśniący nóż. Policja znajduje zaszlachtowane ciała dwóch nastolatek i zabawa rozpoczyna się po raz kolejny.

Widzę przynajmniej kilka problemów z tym filmem. Niestety, prawie żadnego pozytywu. Problemy najważniejsze są chyba dwa. „Krzyk 4” jest filmem zupełnie nieoryginalnym, w którym nie ma ani jednego świeżego pomysłu. Nic, zero. Wszystko, co w nim zobaczymy widzieliśmy już wcześniej. I choć horrorowe małolaty pieją, że mamy nowy wiek i nowe zasady, to poza gadaniem niewiele to wnosi. Cały „Krzyk 4” jest kalką scen z poprzednich filmów. Można by więc powiedzieć, że to po prostu remake dla nowej widowni, ale to byłoby za proste. Po pierwsze dlatego, że czwórka jest kontynuacją losów bohaterów trylogii, a po drugie dlatego, że bez znajomości oryginału widz pozostaje sam jak palec i np. z pewnością mocno się zdziwi, o jakiego Randy’ego chodzi, gdy w którymś tam momencie filmu padnie jego imię (spokojnie, to nie spoiler, choć to film z gatunku tych, którym spoiler – niestety – wiele nie zaszkodziłby).

Jeśli zaś chodzi o poważny problem numer dwa, to są nim fatalne zwroty akcji. Dobry zwrot akcji to zwrot akcji niewymuszony. Zwrot akcji niewysilony. Zwrot akcji, którego się nie spodziewasz, o którym nie wiesz, że za chwilę się pojawi. I taki zwrot akcji, nawet jeśli jeden, ma większą wartość niż dwadzieścia wymuszonych zwrotów akcji w przeciągu dziesięciu minut. Niestety. „Krzyk 4” to nowy król dennych zwrotów akcji i niezaskakujących zaskoczeń. A pierwsze pięć minut filmu to ich królestwo i nagromadzenie w ilości trudnej do akceptacji. Byle tylko zaskoczyć, byle tylko widz powiedział „ojapierdolę”. Niestety, widz ziewa.

Problemy mniejsze to słabe aktorstwo, słabe sceny śmierci (co paradoksalne najsłabsza jest chyba ta z bebechami na wierzchu – w każdym szanującym się gore taka scena byłaby wiśnią na torcie – tutaj, wiem że to nie gore, budzi śmiech), stara i ponaciągana twarz Courteney Cox, jeszcze starsza i jeszcze bardziej ponaciągana twarz Mary McDonnell, słabe teksty („Pierdol się Bruce’ie Willisie” czy „Czym dostałem?” to trochę za mało jak na cały film), naiwności scenariusza (Dewey go pisał?) itp. Słabawe są też polskie napisy – w niektórych kwestiach brakuje tłumaczenia, pewnie dwa dni mieli na jego zrobienie i niesłyszalną kopię – dialogów brakuje przy cichszych kwestiach wypowiedzianych w tle.

Co za tym dobrego jest w „Krzyku 4”? DObre pytanie. Chyba tylko parę drobnych smaczków dla widzów poprzednich części. Ale takich niewymuszonych jak twisty – ot np. pojawiające się na ekranie przez ułamek sekundy popiersie dyrektora szkoły z happyface’owym ryłem. Albo scenka ze szkolną szafką, która jest chwilę potem. Nie muszę chyba już pisać, że to za mało?

Szczerze powiedziawszy jakoś wątpię w to, że nakręcą kolejne części. Jedyną moim zdaniem szansę na możliwość otworzenia sobie drogi do kontynuacji zaprzepaścili. Nie powiem of koz, co mam na myśli, bo jednak spoilerować nie chcę.

4/10. Chyba tylko dlatego, że „czwórka dla czwórki” fajnie brzmi 🙂
(1127)

PS. To prawdopodobnie omamy wzrokowe, ale przysiągłbym, że rolę, którą na początku grała Aimee Teegarden na końcu grała Connie Britton, czyli córka i matka z „Friday Night Lights”. Ot taki smaczek, który mi się prawdopodobnie przewidział.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004