×

A-jeo-ssi aka The Man from Nowhere

Jakieś tęgie głowy marketingowe uznały, że jeszcze lepszym tytułem dla tego filmu będzie „This Man”, ale że mnie się on nie podoba, to nie dostąpi zaszczytu figurowania w nagłówku. „The Man from Nowhere” jest wystarczająco ładnie. A oryginalny tytuł to koreańskie określenie naszego NN-a czy też amerykańskiego Johna Doe i jeśli już to raczej tak powinno się to – zdaje się (ubezpieczam się, bo aż taki pewny tego nie jestem 🙂 ) – tłumaczyć. Zresztą tytuł jest bardziej dwuznaczny, ale nie będziemy się już nad tym rozwodzić, bo stąpamy po coraz to bardziej kruchym lodzie. To znaczy ja stąpam 🙂

Dawno, dawno temu „Leon Zawodowiec” nauczył oprychów, że nigdy nie wiadomo, kto to też mieszka po sąsiedzku. Lekcja ta mimo upływu prawie dwudziestu lat nie dotarła chyba jednak do koreańsko-chińsko-wietnamskiej mieszanki badgajów, którym pewna kobieta we współpracy z gangsterem sortu marnego podwędziła ciężko zarobione pieniądze. Gangster pieniądzom zaś nie popuści – nic więc dziwnego, że szybko owa kobietę znajdują i traktują suszarką do włosów. A potem porywają wraz z jej kilkuletnią córeczką. I tu maja pecha, bo córeczka właśnie zdążyła się zaprzyjaźnić z tajemniczym sąsiadem, o którym nie wiadomo prawie nic. A kiedy w końcu prawda wychodzi na jaw to trzeba z niej zmywać spore ilości krwi.

Kino koreańskie żyje i ma się dobrze. „The Man…” najlepszym tego dowodem. I choć w poszukiwaniu wabika na koreańskich widzów ichni filmowcy zaczęli uśmiechać się coraz szerzej do krwi, to film Lee Jeong-beoma nie jest aż tak krwawy jak można by się tego spodziewać czytając wszelkie wzmianki o nim, w których najczęściej powtarzającym się słowem jest słowo „gore”. Owszem, krew sobie sika efektownym strumieniem, ale ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że sika tylko po to, żeby sikać. Zawsze jest uzasadniona i łatwo obronić reżysera przed zarzutami chęci taniego szokowania widza. Wręcz przeciwnie. To film z gatunku tych, w których z każdą upływająca minutą widz się cieszy, że czarne charaktery zaraz zginą i oczekując na ten fakt wymyśla sobie, co też sam by zrobił jednemu czy drugiemu skośnemu skurwysynowi. Gdy nadchodzi moment, gdy w naszym imieniu robi to tytułowy bohater, ocena filmu z 8/10 momentalnie wskakuje na 9/10.

„The Man from Nowhere” to co prawda typowe kino zemsty i nie jest najlepszym koreańskim filmem ever, ale ogląda się go naprawdę z wielką przyjemnością, szczególnie gdy troszkę bardziej siedzi się w azjatyckich klimatach. Ale tylko troszkę i nawet nie wpadłbym na to, że niektóre rzeczy mogą sprawiać widzom trudność w odbiorze, gdybym trochę nie podczytał wątku tego filmu na IMDb i zdziwił się, że ludziom najbardziej oczywiste rzeczy przeszkadzają. Pomijam już to, że nie rozpoznają azjatyckich twarzy, bo sam z tym miałem problemy, ale tak poza tym to jeszcze dziwią się rzeczom, które z grubsza od połowy filmu są jasne. Mógłbym być bardziej szczegółowy, bo wiele do zaspoilerowania tu nie ma, ale nie będę. W każdym bądź razie każdy, kto parę gangsterskich filmów z Azji widział problemu z odbiorem tego filmu miał nie będzie. Bo, co wielkim powodem do chwały nie jest, mimo tego, że „The Man…” jest efektownym filmem, który świetnie się ogląda, to ze świecą szukać w nim czegoś nieprzewidywalnego. Tyle tylko, że w kinie zemsty rzeczy nieprzewidywalne nikomu do szczęścia nie są potrzebne, o ile tylko jest czas na „srogą pomstę”. Tutaj nie ma z tym problemu.

Mógłbym się jeszcze poczepiać (za młody aktor grający głównego bohatera doprawdy nijak nie potrafi mi przecież zepsuć filmu, bo to szczegół), ale po co? Nie musicie dłużej szukać solidnej sensacji, przy której rozerwiecie się oglądając profesjonalnie zrobiony film o zabijaniu. A przy okazji nawet muzyka wpadnie Wam w ucho. „The Man…” to kolejny przykład na to, że południowokoreańscy reżyserzy wciąż potrafią bawić się kinem i brać sprawdzone i ograne schematy przyrządzając je po swojemu tak, że widz wychowany w Złotej Erze Video nie tęskni za kinem lat 80. Pisałem już bowiem dość dawno temu, że kiedyś w Hollywood kręcono fajne filmy. Potem zaczęto szukać czegoś nowego, bądź przedstawiać stare rzeczy w nowoczesny sposób, co zwykle wychodziło na gorsze, bo znikała esencja a pojawiały się udziwniacze. I tak aż do „wymyślenia” PG-13. I nakręcono setki szmir, po których obejrzeniu tęskniło się do „starego kina”. No a taka Korea cały czas jest na tym początkowym poziomie brania esencji i przyrządzania z niej filmu dla zadowolenia widzów, a nie dla zadowolenia portfeli producentów. I oby nigdy się nam nie zepsuła.

PS. Sori za ostatni, trochę bełkotliwy akapit, ale (wszyscy razem) jestem niewyspany i strasznie spać mi się chce!) (/wszyscy razem).
(1059)

Podziel się tym artykułem:

Jeden komentarz

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004