×

Magadheera

Śpiący jestem jak cholera, ale równie wielka cholera mnie bierze, jak nic na blogu nie ma. Szarpnę się może więc i napiszę trzy słowa na krzyż o filmie, który większość z Was interesować nie będzie, bo to znowu ten cholerny Tollywood 😛 Nie martwcie się jednak, że Was nie będzie interesować, bo w tym konkretnym przypadku to pozycja chyba tylko dla fanów. A przynajmniej z całą pewnością oni większy fun będą mieli.

A wszystko z tego prostego powodu, że występuje w nim niejaki Charan (nie chce mi się sprawdzać jak to się megapoprawnie powinno pisać) syn niejakiego Chiranjeeviego (takowoż). Ten drugi to gwiazda południowa z gatunku tych mega, a ten pierwszy dopiero rozpoczyna karierę. To bodaj jego drugi film, co w przypadku indyjskich kinematografii jest liczbą doprawdy niewielką. Indiami rządzą aktorskie klany i jeśli znani aktorzy mają ładne dzieci to robią z nich aktorów, a jeśli mają dzieci brzydsze, to te niestety zostają reżyserami. Charan jest z tego pierwszego gatunku (sądząc po pomrukach na sali, bo co ja tam mogę wiedzieć), to i tatuś dba o jego dobry start do ekranowego życia. W „Magadheerze” pojawił się w uroczym epizodzie, który wywołał ogromną wrzawę na ww. widowni, a na dodatek pozwolił synowi trochę z niego pożartować. Stąd też te właśnie smaczki sprawiają, że ten kto kuma, ma większą frajdę od tego, co nie kuma, który frajdy ze smaczków nie ma. No bo jak go ubawi dialog pomiędzy Sindbadem, a Charanem:
– Jak się nazywasz?
– Chiranjeevi.
? Nijak.

A to jeszcze nie wszystko, bo Chiru pożyczył też synowi jedną ze swoich piosenek. jak cały pakiet, to cały pakiet. W końcu nie po to się ma ładnego syna, żeby nie kontynuował aktorskich tradycji. Tu piosenka oryginalna:

A tu w wersji współczesnej:

I dwie na raz, a co!

„Magadheera” to jeden z najdroższych indyjskich filmów, ale skłamałbym, gdyby powiedział, że widać te pieniądze. Poszły pewnie na komputerowych magików, którzy okazali się magikami takimi sobie. Na Indie może to i wystarczy, żeby widz był w siódmym niebie, ale wprawne zachodnie oko (niczym nieuzasadniona wyższość mode on) widzi, że zamiast budować dekoracje zabulono chłopakom od efektów specjalnych w „Wiedźminie”.

Film to o ponadczasowej miłości księżniczki do megawojownika, którym nie dane było skonsumować tej miłości, bo we wszystko wpierdzieliła się śmierć. Minęło 400 lat i sprawę w swoje ręce wzięło przeznaczenie ponownie wpychając na swoją drogę te dwie dusze. Nie tylko, bo w okolicy pojawili się też przeciwnicy ich związku i tak w koło macieju – znowu trzeba walczyć zamiast się kochać. No ale może tym razem będzie lepiej? Miną trzy godziny zanim się to okaże.

Nie bez powodu wspominam o tych trzech godzinach, bo „Magadheera” jest kolejną ofiarą tego metrażu ulubionego na tym azjatyckim ogonku. Przyciąć go do dwóch godzin i wyszedłby całkiem porządny film. A tak to trzeba swoje odczekać zanim dwójka bohaterów pokapuje się, że los z nimi w durnia gra. A raczej sami ze sobą – urządzając sobie maskarady za długie i zbyt niepotrzebne. Na szczęście widziałem dużo gorsze zapychacze niż tutaj i dlatego wiem, że za bardzo nie ma na co narzekać. Tak samo Panowie Komedia byli już setki razy bardziej irytujący w innych filmach. Choć to nie powód, żeby pojawiali się i tutaj.

Pełno tu bzdur i okazji do śmiechu w sytuacjach chyba nie planowanych jako śmieszne, a część współczesna jest dużo bardziej nudna od wersji 400 lat wcześniej, ale żebym jakoś strasznie ziewał to nie powiem. Dlatego leci 6(10) z powtórzeniem zastrzeżenia, że to film chyba tylko dla zaprawionych w bojach widzów okrzepłych w b/t/kollywoodzkich zmaganiach. Na początek przygody z tym kinem bym nie zalecał, ani nie jest to film, o którym mógłbym powiedzieć „zobacz go, żeby się przekonać, że kino indyjskie jest takie samo jak „normalne” kino” 😉
(1016)

PS. Macie na koniec Tollywood 300 Style:

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004