×

Serialowo, s02e01

Myślę, że można ruszać z drugim sezonem „Serialowa”. Co prawda za dużo seriali nie oglądam i raczej ekscytujący sezon to nie będzie, ale w końcu powiadają, że nie liczy się ilość tylko jakość. Wobec tego o kilku zaledwie serialach napiszę, a liczba ta jeszcze bardziej zredukowana jest przez to, że przecież „Lost” ma swoją osobną kategorię, a „Breaking Bad” doczekał się (przynajmniej w tym tygodniu) osobnego wpisu. No ale po długiej przerwie powróciło kilka seriali wobec czego jest o czym napisać.

A kto wie, może wróci mi zapał do seriali w ogóle i zacznę eksplorować co tam nowego w trawie piszczy i nadrabiać zaległości (naprawdę bardzo chcę „Chucka” w końcu obejrzeć, ale tak trudno jest się do tego zebrać… w ogóle do wszystkiego jest się trudno zebrać).

A zacznę od serialu, o którym piszę tylko po to, żeby notka była ciut większa 🙂

„The Pacific”

Miał być hit, ale chyba nie wyszło. Obejrzałem 25 minut pierwszego odcinka i jakoś w ogóle mi się nie spieszy, żeby oglądać dalej. Trudno mi się przyzwyczaić do tego, że Chase Edmunds znowu ma dłoń 🙂
Są filmy/seriale po których 25 minutach po prostu wiesz, że chcesz oglądać dalej. „The Pacific” nie należy do tej grupy. I nawet nie wiem dlaczego, bo nie spodziewałem się po nim ani jakiejś niezapomnianej rozpierduchy albo rzutu okiem na rozterki żołnierzy. Po prostu – nie chce mi się oglądać go dalej.

„V”

„V” podobał mi się od początku i dalej mi się podoba. A sytuacja przecie podobna do „The Pacific” – ani niczego nie oczekuję, ani nie umiem nawet powiedzieć, dlaczego mi się podoba. Ot po prostu – ciekaw jestem co będzie dalej. A chyba o to najbardziej w serialach chodzi, żeby widza zaciekawić i przytrzymać przy odbiorniku.
Nie uważam, że „V” to jakieś wyjątkowe przedsięwzięcie w historii telewizji, kolejnych odcinków nie oglądam z wypiekami na twarzy ani z jakimikolwiek emocjami, ale za to z przyjemnością. W każdym coś się dzieje, w każdym nudy właściwie nie ma, każdy fajnie się kończy z zostawieniem kilku nowych furtek w prostej wydawałoby się historii – czego więcej trzeba.
Jasne, widzę jego niedoskonałości, marne efekty nie zawsze jestem w stanie przetrwać z przymrużonym okiem, ale może właśnie to też jest fajne, że serial nie idzie na efektowność tylko na efektywność, cytując za Andrzejem Zydorowiczem. Ciekaw jestem jak się ta sytuacja trochę bez wyjścia rozwinie i kibicuję naszym dzielnym ruchuoporowiczom szczególnie że przyłączył się do nich fajny koleś – Kyle Hobbes. Bardzo fajna postać. Tak fajna, że zadośćuczynia mi beznadziejnego synalka głównej bohaterki (niechże go w końcu zamienią w jaszczura czy co tam, żeby matka mogła się wkurzyć na całego), czy równie marnego Nicholasa Leę.
Anna powoli zaczyna się pocić – znak to, że wkrótce czeka nas większa rozpierducha. Fajnie.

„24” s.8 (8×17)

Ósmy sezon rozpoczął się marnie. Potem przez chwilę było lepiej i znów wróciło do marnie. A potem aż do teraz było naprawdę fajnie. Kilka ostatnich odcinków „dawało radę”, a wszystko dlatego, że olali immunitety, krety i inne 24-pierdoły a skupili się na akcji. Przez kilka odcinków wystrzelano więcej pocisków niż podczas obrony Westerplatte i już mniejsza o to, że wiele sensu w tych strzelaninach nie było itd. Ale przynajmniej była Akcja i spełniło się choć trochę to, o czym pisałem na początku sezonu – nie da się wymyślić nic nowego, więc niech po prostu Jack biega po Nowym Jorku i zabija wszystkich, którzy mu pod pistolet/nóż/dłonie/zęby podchodzą. Najlepiej z przytupem, tak jak on to potrafi – uciąć łeb, zagryźć… No to trupy się posypały i tylko Jack zawiódł, bo jakiś taki obok tego wszystkiego był. Niby w centrum wydarzeń, ale bez poweru i przytupu. No ale w końcu starszy o osiem sezonów niż na początku.
817 odcinek po pozbyciu się Anila (muszę się zebrać i sprawdzić, czy oni czasowo by z tą mistyfikacją rodem z „Piły 2” się wyrobili) wiadomo było, że będzie przejściowy i taki był. Pomijając oczywiście końcówkę, po której mam szczerą nadzieję Jack w końcu będzie Jackiem. Pozabija wszystkich nie dlatego, że musi, ale dlatego, że chce. Oby.
Podczas oglądania tego odcinka sobie parę złotych myśli wypisałem, więc może teraz one:
– Chloe jest bezbłędna. Robi Minę nawet zostając szefem CTU. Hehe. To było niespodziewane, choć nie wiem, czy Chloe ma się z czego cieszyć, bo bycie szefem CTU to marne zajęcie bez perspektyw na przyszłość. No ale może po prostu szefowie CTU byli pechowi, a nie ich miejsce pracy.
– Bauer to jednak Bauer. Zwykle, gdy w „24” dochodzi do sceny miłosnej to przed zegarem delikwenci się rozbierają, a po zegarze już się ubierają. Jack to co innego. Jak się rozebrał przed zegarem to potem z pół godziny go nie było. No ale wiadomo – w końcu to Jack!
– Trochę mnie już zaczynają męczyć ci milczący zabójcy, którzy w końcu pojawiają się w prawie każdym serialu. Szczególnie po sukcesie Bardema w „To nie jest kraj…”. Ile to już takich było w historii „24”. Wydawało się, że niezniszczalni, bezuczuciowi i w ogóle superprzeciwnicy dla Jacka („Przy okazji zajmę się Bauerem” – no kaman! Co on poprzednich sezonów nie oglądał?), a zaraz i tak ich Jack zabije. Czy to tak po prostu, czy przebijając śrubokretem kamizelkę kuloodporną.
Reasumując – niezły sezon. I dobrze też, że ostatni, bo już widać, że pomysłu na „24” nie da się przeskoczyć. Nie wiem, co by jeszcze można nowego wymyślić – scenarzyści też nie wiedzą. W CTU obowiązkowo siedzi kret (co za fatalna organizacja – łatwiej przemycić kreta do CTU niż okraść w Biedronce puszkę coli), jak ktoś coś przeskrobie to chce immunitet, a starzy bohaterowie są tylko po to, żeby ich w pewnym momencie zabić. Itd. Ale od paru odcinków ogląda się fajnie i to wystarczy. Mogliby tylko jakiś plot przewodni lepszy wymyślić, bo serio, nie sposób się emocjonować tym czy podpiszą jakiś traktat czy nie. To w ogóle najsłabszy motyw sezonu, bo nijak nie przekonali widzów do ważności tego traktatu. Bohaterowie sprawiają wrażenie przekonanych, że wraz z dwoma podpisami znikną na świecie wszelkie konflikty, ale przecie dobrze wiadomo, że nic to nie zmieni. A oni tylko zachodu o te podpisy robią. Niestety, to nie to samo co zagrożenie wybuchem jądrowym czy jakimś tam megawirusem. Czyli mówiąc wprost – wiele hałasu o wielkie nic.

„Glee” 1×14

Cieszę się, że wrócili, ale mam mieszane uczucia. Tak sobie myślę (nie chcę napisać „obawiam się”), że oprócz fajnych piosenek serial nie ma za wiele do zaoferowania. Znaczy miał bardzo dużo, w końcu zachwyciło się nim wielu widzów, ale nie na tyle, żeby ciągnąć to w nieskończoność. A tu się nie zapowiada, żeby cokolwiek się zmieniło. Wydawało się, że końcówka 1×13 bardzo ładnie zamknęła połowę sezonu i druga połowa zacznie się z nową parą i nowymi pomysłami – a tu zonk. Sue jak gdyby nigdy nic wróciła na stanowisko szefowej pomponiar (wolałbym, żeby knuła spoza szkoły pozbawiona możliwości przesiadywania w pokoju nauczycielskim), a pomponiary dalej słuchają jej rozkazów i chcą robić gliklubowi kuku wbrew zdrowemu rozsądkowi i wydarzeniom poprzednich odcinków (broni je jedynie ich głupota i wyraźna brak nie tylko rozumu, ale i zdrowego rozsądku właśnie). Will i Emma. Wielkie KAMAN! Miotali się wokół siebie przez 13 odcinków, a gdy się w końcu zeszli, to scenarzyści zafudnowali wielkie WTF. Will od razu leci na szefową Vocal Adrenaline i ją obmacuje, wielki problem tworzy się z tego, że Emma jest dziewicą… sensu nie ma, logiki nie ma – wszystko wraca do punktu wyjścia. I jeszcze oczywiście gliklubowi grozi rozwiązanie jak coś pójdzie nie tak. Niezależnie od tego, że udowodnili, iż warto w nich inwestować. I tak zamiast nowych pomysłów mamy stare problemy i zamiast w 1×14 to dalej jesteśmy gdzieś tak w 1×04 – nie tego oczekiwałem.
Na szczęście nie zmieniło się to, że piosenki nadal są fajne i ich wykonania również. Dla nich nie warto poświęcać tej części „Serialowa” na samo psioczenie. Fajny w tym odcinku był pomysł na piosenki związane ze słowem „hello” (no dawno glików nie było to się ładnie i dosłownie przywitali z widzami), no i jedyna chyba tylko wolta scenariuszowa – podchody do Rachel ze strony Wokalnej Adrenaliny. A a propos tych ostatnich – trochę ciężko mi będzie wierzyć przez dalszą część sezonu, że oni są tacy niepokonani i niedoścignieni. No znowu kaman. Przecież gliki są sto razy lepsi i lepsze wykony mają. Szczególnie, że „Highway to Hell” w wykonaniu WA było kiepskie – tak o dwa razy gorsze od „Rehab” z pierwszej części. Po „Rehabie” można było się zastanawiać jak ich pokonać, ale po „Highway…”? Gliki są sto razy lepsi.
Najlepsza piosenka odcinka – „Hello” Lionela Richie. Nie tylko fajnie zaśpiewana, ale przede wszystkim – mam do niej wielki sentyment. A teraz zawiodę wszystkich, którzy spodziewają się w tym miejscu jakiejś łzawej historii miłosnej. Sentyment mój do tej piosenki wziął się stąd:


Hello

Był to pierwszy film Johna Woo (mojego ulubionego reżysera; dopóki się nie zepsuł w Hollywood :(), jaki widziałem.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004