×

Town Creek aka Blood Creek

Joel Schumacher kręcił kiedyś dobre filmy, ale póki co mu przeszło. Tak sobie oglądałem tytułowy film i z braku lepszego zajęcia dumałem nad sequelem „The Lost Boys”. Naczytałem się tyle bluzgów na jego temat, że teraz dodatkowo się zdumiałem oglądając ten nakręcony w Rumunii pierd („Town Creek”, żeby nie było wątpliwości), który był sto razy gorszy od zrobionego przez NieMamPojęciaKogo sequela „Straconych…”, a potem wchodząc na mój ukochany FilmWeb i czytając pochwały. Niby nic nowego – nie ma się co sugerować opiniami innych, bo ludzie przeważnie gówno wiedzą (chcąc zastosować się do tej teorii musicie przestać teraz czytać, bo ja też jestem ludziem, więc nic sensownego się nie dowiecie) i odbierają filmy delikatnie mówiąc: dziwnie, ale i tak za każdym razem mnie to dziwi tak samo. Wot Schumacher zrobił m.in. genialnych „Straconych chłopców” to teraz może i słabsze filmy robi, ale one nadal są dobre, bo to przecież Schumacher, a z kolei ktoś się śmiał targnąć na zrobienie sequela kultowego filmu, to z góry wiadomo, że to denne jest i obraźliwe dla oryginału. No niby jest w tym jakaś konsekwencja, ale kurde: ludzie, patrzcie na to co widzicie, a nie na to co wydaje się wam, że powinniście zobaczyć.

Owszem, też nie mam pojęcia, o czym ja tam wyżej napisałem.

Problem z „Town Creek” jest taki, że jest to film wprost śmiertelnie poważny. A jaki jest efekt gadania w niezrozumiałym języku do ptaszka, który nagle zmartwychwstaje w filmie, który jest maksymalnie śmiertelnie poważny? Ano taki, że chcąc nie chcąc człowiek głośno się śmieje pod nosem. A nie tego by sobie życzyli twórcy śmiertelnie poważnego filmu zapewne. Potem pojawia się nie wiadomo skąd zarośnięty Lincoln Burrows, każe bez powodu zabijać tego, kogo wskaże paluchem, a całości dopełnia pojawienie się krwiożerczych koni, które wpadają przez okna i gryzą – i człowiek nie może przestać się z tego śmiać. Szczególnie, że w międzyczasie po podwórku chodzi mumia w żołnierskim płaszczu i coś tam pod nosem mamrota, a wszyscy są przerażeni. Z wyjątkiem widza, który sobie rechocze, bo co mu pozostało.

Rechotać i podziękować temu wkogotamwierzy za wymyślenie przycisku przewijania, bez którego film Schumachera byłby niemożliwy do wytrzymania.

Gdyby to nie było takie strasznie poważne i gdyby przez pierwsze pół godziny choćby słowem ktokolwiek się zająknął o co chodzi, to pewnie o wiele lepiej oglądałoby się ten film. A skoro już miało to być tak śmiertelnie poważne, to dlaczego nie ograniczono do minimum mamrotania groźnych zaklęć i przytulania się do magicznego kamienia. Dlaczego pokazano nam bohatera, który bez pytania łapie za broń i gotów jest strzelać do nieznajomej rodziny, która może i nie wygląda na pierwszy rzut oka na celebrytów, ale i na rodzinę Mansona również nie. Przecież to głupie tak samo jak i mamrotanie do ptaszków ze śmiertelnie poważną miną na coraz bardziej popularnej twarzy Michaela Fassbendera. Fassbendera, który pewnie pojawił się tu na jakieś dwa dni zdjęciowe, a przez resztę czasu dał błogosławieństwo jakiemuś statyście, żeby go zastąpił w roli długopazurowego zaklinacza koni.

Przede wszystkim zaś widać w „Town Creek” rozsypany scenariusz, który nie miał ponumerowanych kartek, rozwiał się na wietrze i źle go potem poskładano do kupy mieszając sceny, a przede wszystkim gubiąc kilka po drodze. Chaos panuje w nim ogromny i w kupie trzyma go chyba tylko jedynie fakt, że miejsce akcji ograniczone jest do jednego gospodarstwa, a co za tym idzie nie trzeba okiełznać kilku równoległych wątków. Trzy minuty klikania po sieci potwierdzają to wszystko. Ci, którzy mieli okazje przeczytać oryginalny scenariusz rozpływają się nad nim w zachwytach – problem w tym, że potem scenariusz wziął w obroty reżyser i pozmieniał wg własnego widzimisię. Nic nowego, tyle że David Kajganich (autor scenariusza) miał pecha, bo widzimisię reżysera skazało film na scenariuszowy chaos i rechot niezamierzenie rozbawionego widza. Inna sprawa, że ja oryginalnego scenariusza nie czytałem i mniemam sobie po cichu na podstawie poprzedniego filmu wedle scenariusza tego pana (jeszcze bardziej śmiechowej i jeszcze bardziej poważnej „Inwazji” z Nicole Kidman), że scenariusz „Town Creek” mógł być zrąbany jeszcze przed ingerencją w niego reżysera. Reżyser pewnie tylko zrąbał go jeszcze bardziej.

Rok 1936. Do mieszkającej w niewielkim gospodarstwie rodziny przybywa z polecenia władz tajemniczy naukowiec. Naukowiec ów zajmuje się okultyzmem i nordyckimi legendami, a także związanymi z nimi posiadającymi potężną moc kamieniami runicznymi. Właśnie jeden z takich kamieni spoczywa sobie w fundamencie stodoły tego gospodarstwa. Mijają lata… Quentin siedzi w coraz zimniejszym pokoju i stuka w czarną klawiaturę, na której mało co widać i wystawia najnowszemu filmowi Schumachera 2+(6).
(933)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004