„Sierota” [„Orphan”]
Tytuł obawiam się trochę na wyrost, bo jakoś tak się znam i wiem, że zamiast oglądać filmy, to będę marudził, że nie oglądam. No ale mam też małą wymówkę w postaci „Sons of Anarchy”, których zaliczam hurtowo. Jakkolwiek by to zabrzmiało.
A więc „Sierotka”… Rodzina po przejściach postanawia zagłuszyć swój ból po stracie dziecka i adoptować inne. Wybór, nie do końca wiadomo czemu, pada na plus minus 11-letnią Esther. Czarnulkę o niewinnych oczkach, która zajmuje się hurtowym tworzeniem wypasionych obrazków o lewkach i innych zwierzątkach. I tak zaczynają się kłopoty naszej rodziny po przejściach.
Ludzie chwalili to obejrzałem na początek HWF-ego. I rzeczywiście, film całkiem niezły jest ze wskazaniem na dobry. Byłoby nawet wskazanie na bardzo dobry, ale całość zbyt schematyczna jednak było, żeby się maksymalnie podniecać. Obejrzeć jednak śmiało można i nikt nie powinien być zawiedziony. Dla pewności zacząć od zwiastuna i jak już wiadomo, czego się spodziewać, to dostanie się właśnie to, czego się spodziewało.
Mącę, wiem, ale… śpiący jestem. Co dodatkowo mnie wkurza na równi ze wkurzaniem się na siebie, że zabieram się do oglądania filmów jak pies do jeża. Może już całkiem się zepsułem w kwestii oglądania? A może zwykła ze mnie maruda, która siedzi do trzeciej w nocy, a potem stęka, że się nie wyspała i nie może normalnej recki sklecić? Smuteczek.pl.
„Sierota” to sprawnie nakręcony film, który rozkręca się może niezbyt imponująco, ale nie na tyle, żeby przynudzać. Parę momentów do przewinięcia z pewnością się tu znajdzie, ale takie momenty to wszędzie można wynaleźć. Oczywiście akcja filmu nie mknie do przodu jak Usain Bolt tylko spokojnie w rytm padającego śniegu się rozwija, ale narzekać nie ma co, bo film choć dwugodzinny ogląda się bez większego znużenia. A im dalej tym jest lepiej. Szanowni twórcy nie uniknęli kilku tanich zagrywek mających na celu wzmóc klimat filmu, ale co tam. Jak to ktoś niedawno gdzieś napisał, żyjemy w epoce recyklingu – wszystko już gdzieś było. Trudno więc spodziewać się wymyślania jakichś nowych zagrywek. A „Sierota” udowadnia, że próbowanie na siłę odejścia od schematów może być irytujące. Było tu kilka zupełnie niepotrzebnych scen, w których muzyka sugerowała, że za momencik ktoś wyskoczy zza węgła, a tymczasem nikt zza niego nie wyskakiwał. Raz, drugi jeszcze można, ale pięć, sześć razy to za dużo. Tak samo sam dom głównych bohaterów – oczywiście stojący na odludziu i wielki, zimny, jakby ktoś się dopiero do niego wprowadził i nie zdążył rozgościć. Jakże by inaczej. Nawet lampę mieli odpowiednio klimatyczną do opowieści grozy.
Ostatecznie jednak „Sierota” to kawał bardzo solidnego rzemiosła, na które nie ma co za dużo narzekać. Zapewne nie zostanie po seansie dłużej niż trochę, ale to nie znaczy, że nie warto go obejrzeć. Szczególnie, gdy ma się ochotę na jakiś nowy dreszczowiec. Bo wyboru większego nie ma, a wśród ostatnich produkcji ta wygląda na jedną z lepszych z tego gatunku. Piszę „wygląda na jedną z lepszych”, bo wszystkich nie widziałem i równie dobrze może się okazać, że wygląda na ich tle blado jak ten śnieżny krajobraz przewijający się przez cały film (no w końcu w zimę się dzieje :P). Ale nie sądzę. 4+(6)
No i dałem radę. Znów ktoś mógłby powiedzieć, że to zadziwiające ile można napisać, a nic nie napisać. I miałby rację 😛
PS. Peter Sarsgaard nie dość, że miał irytującą rolę, to jeszcze kiepsko ją zagrał. Przeszkadzał mi. Dobrze, że resztę obsady miał przy sobie dobrą, bo zirytowany widz to zły widz. A tak to oprócz często schematycznych rozwiązań, tylko Sarsgaard mnie jeszcze irytował. Bo choć po wolnym początku spodziewałem się, że im dalej tym będzie gorzej, to okazało się, że byłem w błędzie.
(876)
Podziel się tym artykułem:
2 komentarze
Pingback: Dexter: New Blood. Dexter, s09e09. Omówienie odcinka
Pingback: Sierota: Narodziny zła. Recenzja horroru Orphan: First Kill