Pomysł na tę sobotę miałem wyjątkowo prosty: obejrzeć film, napisać reckę, obejrzeć film, napisać reckę, zjeść coś, obejrzeć film, napisać reckę… Jest 22:14 a ja jak na razie obejrzałem tylko jeden film. Argh. I właściwie nie wiem, dlaczego tylko jeden. Jakoś tak czas zleciał na nie(+/-)oglądaniu filmów i już.
Gdy zamkniecie oczy i próbujecie sobie wyobrazić, o czym może być amerykańska komedia pod tytułem „40-letni prawiczek”, to co staje Wam (hehe) przed oczami? No właśnie, „40-letni prawiczek”jest dokładnie takim właśnie filmem.
Długo się zbierałem do obejrzenia tego dzieła i pewnie dalej bym go nie widział, bo nie lubię Steve’a Carella, ale bardzo pomocna była w zmianie mojego podejścia do seansu „Wpadka”, którą opisywałem niedawno. I w sumie dobrze się stało, że w końcu zaliczyłem również prawiczka (hehe).
Rozpisywać się nie ma co. Śmieszny film i tyle. Gorszy od „Wpadki”, ale rozluźniający i momentami bardzo zabawny, jeśli obniżyć swoje wymagania odnośnie dobrego smaku. A że ja nigdy specjalnie delikutaśny nie byłem, to miałem o tyle łatwiej, że w zasadzie poza wymiotowaniem w samochodzie wszystko inne było dla mnie bez problemu znośne. A za trzecim razem to i to hinduskie powiedzonko ludowe „idź wypieprzyć kozę” zaczęło mnie śmieszyć i nawet jak nie padało, to sam je sobie dopowiadałem w kierunku ekranu.
Nie mam wątpliwości, że Carella nigdy nie polubię, ale tutaj był fajny i nadspodziewanie sympatyczny. Nie wydurniał się (choć mógł) i trzymał fason. A dodatkowego plusa miał za to, że świrował do Catherine Keener, którą w przeciwieństwie do niego lubię. No i muszę przyznać, że Setha Rogena polubiłem, a to chyba dobrze, bo wygląda na to, że przynajmniej przez parę lat komediowy świat się bez niego nie obejdzie.
Dzień się jeszcze nie skończył, kto wie, może jeszcze coś wyjdzie z mojego planu (na pewno nie „zjeść coś”). A prawiczek dostaje… a co mi tam, niech ma: 5-(6)
(546)
Podziel się tym artykułem: