×

„Labirynt fauna” [„El Laberinto del Fauno” aka „Pan Labyrinth”]

Potęga reklam telewizyjnych jest bardzo duża. Po obejrzeniu reklamy jakiegoś samochodu (bodajże Forda Fiesty) co prawda nie zapamiętałem dobrze jakiego samochodu była to reklama, ale w zamian za to bardzo zachciało mi się obejrzeć jakiś hiszpańskojęzyczny film. Język hiszpański osobiście uznaję za bardzo ładny i zawsze chciałem się go nauczyć, a dodatkowo film w języku Cervantesa mógł być jakąś odmianą od koreańskiego i hinduskiego świergotania. Wybór zatem mógł być tylko jeden – obsypany nominacjami do Oscara, najnowszy film Guillermo del Toro.

Hiszpania generała Franco. Jest rok 1944. Wojna domowa dobiegła końca jednak głęboko w leśnych ostępach wciąż działają oddziały partyzanckie walczące z faszystkowskim reżimem. Do ukrytej w lasach rezydencji bezwzględnego kapitana Vidala (Sergi Lopez) przybywa świeżo poślubiona żona Carmen (Ariadna Gil), która jest z nim w ciąży oraz dwunastoletnia Ofelia (Ivana Baquero), córka Carmen z poprzedniego małżeństwa. Dziewczynka z trudem odnajduje się w nowej rzeczywistości, szukając odskoczni w baśniach. Wkrótce za sprawą tajemniczego Fauna mieszkającego w pobliskim labiryncie, brutalny rzeczywisty świat połączy się w jedno z niemniej niebezpieczną krainą baśni.

Od razu napiszę, że „Labirynt fauna” nie jest filmem wybitnym, ani tym bardziej arcydziełem filmowym. Nie da się jednak ukryć, że jest to film bardzo dobry, oryginalny i przede wszystkim przemyślany. Nie wygląda na to, żeby można było znaleźć w nim coś przypadkowego i według mnie od początku do końca zgodny jest on z wizją reżysera. Zresztą wizję tę Guillermo del Toro konsekwentnie realizuje od samego początku swojej kariery reżyserskiej. Śmiało można powiedzieć, że „Labirynt…” to taki „typowy del Toro”. Znaleźć w nim można wszystko to, co do tej pory charakteryzowało styl tego urodzonego w Meksyku reżysera, a szczególnie film ten bliski jest takim jego filmom jak „Cronos”, „Mimic” czy „El Espinazo del diablo”. Mamy tu więc wszechobecny klimat baśni dla dorosłych a po ekranie paradują zastępy dziwnych stworów na czele z takim jednym przerażającym łysolem siedzącym za stołem pełnym żarcia. Prawdziwe brrr.

Wielką siłą „Labiryntu fauna” jest to, że nie ma w nim praktycznie żadnej niepotrzebnej sceny. Gdybym się bardzo uparł to wywaliłbym z niego co najwyżej wielką żabę, a tak, to wyrzucenie z filmu czegokolwiek, byłoby dla niego ciosem prosto w serce. I jest to kolejny dowód na to, że del Toro zrobił dokładnie taki film, jaki chciał a na dodatek świadczy o wielkiej sile opowiadanej historii, która jest właściwie samograjem. Nic nie trzeba przedłużać na siłę, nic nie trzeba upiększać ani dodawać. Cały film ułożony jest z doskonale dopasowanych do siebie elementów począwszy od bajkowego scenariusza, poprzez znakomitą muzykę (Javier Navarette powinien wygrać Oscara jak nic; mnie podobała się bardzo),

piękne zdjęcia meksykańskiego wirtuoza Guillermo Navarro oraz doskonale wyważone efekty specjalne i charakteryzację. Nie ma tu absolutnie żadnego efekciarstwa a wszystko jest na swoim właściwym miejscu. Nawet jesli jest to ta nieszczęsna wielka żaba.

Generalnie więc absolutnie wszystko jest w „Labiryncie…” na swoim miejscu. Warto też wspomnieć o obsadzie aktorskiej na czele z demonicznym kapitanem, który chłodnym spojrzeniem i okrutnym zachowaniem (uwaga na pokazywanie tej baśni dzieciom, bo momentami poziom okrucieństwa jest wysoko powyżej przeciętnej, szczególnie w scenie, do której natchnienie del Toro znalazł pewnie w słynnej scenie z gaśnicą z „Irreversible”) bije na głowę większość ekranowych czarnych charakterów. Dzielnie towarzyszy mu młoda bohaterka, choć oczywiście ona nie jest tak okrutna (żaba ma pewnie inne zdanie na ten temat). Znakomicie jednak wcieliła się w rolę żyjącej baśniowymi opowieściami dziewczynki, która nigdy nie chciałaby dorosnąć. Zresztą w zagranicznych filmach dzieci zawsze grają dobrze, tylko u nas wpychają na ekran drewienka kuzyna wujka producenta filmu. Reszta aktorów jest w cieniu tej dwójki, choć dla mnie niewątpliwą atrakcją był występ Alexa Angulo czyli sympatycznego księdza z „El Dia de la bestia” de la Iglesii. Zastanawia mnie przy okazji to, czy nie mogli znaleźć w całym latynoskim świecie aktora, który mógłby zagrać tytułowego fauna. Rola specjalnie wymagająca nie była, a mimo to del Toro posiłkował się Dougiem Jonesem, który na dodatek po hiszpańsku no habla.

Jak więc widać „Labirynt…” ma same plusy, a minusów prawie wcale. Dlaczego więc nie uważam go za film wybitny? Właściwie to sam tego nie wiem. Może dlatego, że nie zachwycił mnie bezgranicznie, nie rzucił na kolana ani nie zapragnąłem obejrzeć go natychmiast jeszcze raz. A tego po wybitnym filmie oczekuję. Nie da się jednak ukryć, że bardzo mi się podobał i nie obrażę się jak zgarnie te wszystkie Oscary w kategoriach, do których był nominowany. A jest ich sporo: najlepszy film zagraniczny, najlepszy scenariusz oryginalny, najlepsza muzyka, najlepsze zdjęcia, najlepsza charakteryzacja i najlepsza scenografia. Nominacji w sumie sześć, a moja ocena niewiele mniejsza. 5(6). I powiem Wam w zaufaniu, że im dłużej piszę tę recenzję, tym bardziej „Labirynt…” mi się podoba.

Podziel się tym artykułem:

Jeden komentarz

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004