Alex Fletcher (Hugh Grant) jest muzykiem, którego sława skończyła się jeszcze w latach osiemdziesiątych. Dwadzieścia lat później wciąż żyje przeszłością i odcina kupony od swojej sławy występując na piknikach i zjazdach po latach. Nieoczekiwanie okazuje się, że wielką fanką jego muzyki jest nowa nastoletnia gwiazda, Cora, która zleca mu napisanie piosenki i oferuje występ w duecie razem z nią (i Corą i piosenką 🙂 ). Alex do pełni szczęścia potrzebuje jeszcze zdolnego tekściarza, do którego słów mógłby skomponować swój utwór. Podesłany fachowiec nie spełnia jego oczekiwań, ale nic straconego, bo właśnie do drzwi jego mieszkania puka Sophie Fisher (Drew Barrymore), która jak się okazuje ma dryg do rymowania.
Co lubię.
– Lubię Hugh Granta. W zasadzie nie widziałem ani jednej słabej komedii romantycznejz nim w roli głównej – dokąd sięgam pamięcią każda mi się podobała (no może poza „Bridget Jones”, ale.to trochę insza inszość).
– Komedie romantyczne. Nie przeszkadza mi ich schematyczność. W ogóle.
– Muzykę. Lubię słuchać muzyki (przeróżnej) a jeszcze bardziej lubię patrzeć na to jak powstaje.
– Drew Barrymore. No tutaj trochę przesadzam, bo właściwie to jej nie lubię, ale trzeba przyznać, że od czasu do czasu ma nosa i zagra w czymś naprawdę sympatycznym vide „50 First Dates”. Szkoda tylko, że częściej wybiera złe scenariusze.
Ile z tych rzeczy było w „Music and Lyrics”? Wszystko. 5(6)
I w zasadzie tutaj mógłbym skończyć, ale napiszę jeszcze parę słów, szczególnie, że ostatnio zaniedbałem recenzjopisarstwo i stosik filmów, które obejrzałem a wrażeniami z których się nie podzieliłem, rośnie. Rzuciłem sobie okiem na recenzje tego filmu i widzę, że np. „dalej wszystko toczy się według schematu, którego reżyser sztywno i beznamiętnie się trzyma”. Droga Autorko tej opinii, pani po prostu nie lubi komedii romantycznych i nie widzę sensu, żeby specjalnie się męczyć i oglądać coś, czego się nie lubi. Nie wiem, być może nie jestem obiektywny, bo ja mam na odwrót, ale zupełnie nie zgadzam się z narzekaniem na ten film pod tym kątem. Szczególnie, że jak widzę to w zasadzie jedyne zastrzeżenie, które wpływa na marną ocenę filmu. Trochę mało.
Porównywać z „Notting Hill” czy „Love Actually” nie wypada, bo to inna liga i całkiem wyższy poziom a i w stosunku do tych filmów ocena jest nieco zawyżona, ale w świetle zapaści na jaką ostatnio cierpi ten sympatyczny gatunek, fajnie od czas do czasu trafić na coś, co wybija się ponad przeciętność. Nie jest to z pewnością szczyt wyrafinowania, a i mogłoby być trochę śmieszniej (w końcu „komedia”), ale zgodnie z tytułem pierwsze skrzypce gra w tym filmie muzyka i pod tym względem jest naprawdę bardzo fajnie, o ile oczywiście nie ma się nic przeciwko muzyce pop. A nawet jeśli tak, to nie sposób się nie uśmiechnąć na widok teledysku stylizowanego na wyczyny grup typu Wham czy bardziej swojsko Papa Dance, który spina w klamrę cały film. Chłopaki robią w nim perfekcyjne miny.
Podobało mi się, a większość piosenek już po parę razy przesłuchałem.
A i jeszcze takie drobne spostrzeżenie – momentami miałem wrażenie, że twórcom filmu nieobce jest to, co piszczy w naszej polskiej trawie. Scenariusz filmu jest w zasadzie połączeniem „M jak miłość” (Napiórkowski rulez 🙂 ) z faktem powrotu na muzyczne salony Papa Dance, no a piosenka, którą piszą razem Grant i Barrymore dość znacznie przypomina momentami kawałek śpiewany wspólnie przez Patrycję Markowską i Marcina Urbasia, którego tytułu nie pomnę.
Podziel się tym artykułem:


