Nie no, skądże, nie zapomniałem. Dwa miesiące temu zatrzymaliśmy się na… na… zatrzymaliśmy się na… no tym… tej… naaa… no na tym… zatrzymaliśmy się na… „Pamięci absolutnej”! Jadziem dalej.
„Czterech muszkieterów” [„The Four Musketeers”]
Ambitny plan opisywania każdej z pozycji znajdujących się po kolei w moim spisie posiadanych filmów napotyka kolejną trudność w postaci filmu, o którym wyżej. No może nie trudność, ale chyba nie mam nic wielkiego do powiedzenia o tym drugim podejściu do przygód muszkieterów dokonanym przez Richarda Lestera. Głównie dlatego, że oglądałem go dawno temu, ale…
Właśnie te ekranizacje prozy Dumasa seniora lubię najbardziej. Większą sympatią darzę muszkieterów trzech, ale i powtórka z rozrywki miła jest dla oka. Są muszkieterowie, w których wesołej kompanii pełnoprawną rolę faceta z piórkiem w czapce pełni D’Artagnan oraz jest królowa ze swoją służką, którą dzielne chłopaki bronią przez zakusami niemiłych kardynała Richelieu i Milady de Winter.
Luz, zabawa, swawola, pojedynki na płaszcze i szpady, humor, rozrywka w starym stylu, no i wierne trzymanie się książkowego oryginału a nie jakieś cuda z wersji typu tej z Kefirem, Karolcią O’Donnellem i resztą (skądinąd też dobrym filmem). Aha, no i wspaniała obsada! Michael York, Richard Chamberlain, Raquel Welch (ta, która chwaliła się kiedyś, że ma tak jędrny biust, że gdy postawić na nim kubek z kawą to nie spadnie; nie wiem tylko, z której strony go postawić 😉 ), Oliver Reed, Frank Finlay, Christopher Lee, Geraldine Chaplin, Jean-Pierre Panoramix Cassel, Charlton Heston, Sybil Danning, Gitty Djamal… Z tą ostatnią to żartuję 😉
O „Trzech…” nie będę pisał, gdy przyjdzie ich kolej, bo to samo bym napisał. Jakby nie było, seans złożony z „Trzech…” i „Czterech…” Lestera to przyjemny seans. A jest jeszcze pięciu, ale chyba nie miałem przyjemności.
Poniżej lekcja zdobywania przyjaciół z „Trzech muszkieterów”:
I trochę nawalanki z „Czterech…”:
***
„Następne 48 godzin” [„Another 48 Hrs.”]
Jakoś tak dziwnie mam w tym moim spisie nieszczęsnym. Drugi z kolei sequel, a pierwsze części nie wiadomo gdzie. Anyway…
„48 godzin” sporej wielkości hit wyreżyserowany przez Waltera Hilla z będącym u szczytu sławy Eddiem Murphy (taa, był kiedyś taki okres, dość długi nawet… co się z chłopem porobiło… może czwarty „Gliniarz Beverly Hills” coś zmieni w tym temacie – nadzieja teoretycznie jest skoro sam Murphy wypowiada się o trójce per guano) i z Nickiem Nolte, którego nigdy nie lubiłem i już nie polubię, nie podobało mi się nigdy („48 godzin”, bo zdanie długie i mogło umknąć). Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że oglądałem je na Polonii 1 z włoskim dubbingiem… Dobre tam było tylko jedno hasło, a i tak nie jestem pewien czy ono czasem z sequela nie pochodzi – „Gdyby gówno miało jakąkolwiek wartość, to biedni rodziliby się bez dziury w dupie”.
Natomiast „Another 48 Hrs.” zawsze podobało mi się bardzo. W zasadzie do tego stopnia, że był taki okres, że Andrew Divoff po tym filmie i po „Toy Soldiers” należał do czołówki moich ulubionych aktorów. Nazwisko egzotyczne, ale znacie kolesia, toż to lostowy Mikhail.
Reggie Hammond (Eddie) wychodzi z pierdla a Jack Cates (Nolte) ma kłopoty. Wyszczekany Murzyn może po raz kolejny pomóc policjantowi tyle że nie bardzo mu się chce to robić. Bo i po co. Ani lubi glinę ani nic. No, ale pomaga. A jako, że w tej części nie musi, ale może, to ani na sekundę nie pozostaje obojętny na swoją niechęć do gliniarza i na każdym kroku z mordą daje temu upust. A wiadomo, że jak bluzgać na bliźniego to najlepszy w te klocki jest właśnie były Eddie Murphy. Bo teraz to zamiast bluzgami rzucać to grzebie tygrysom w bebechach i gada z kanarkiem. Czasy się zmieniają, kino się zmienia…
Kwintesencja policyjnego buddy movie z lat osiemdziesiątych. Gatunek zwany u nas komedią sensacyjną u szczytu swojej popularności. Dwóch przeciwstawnych bohaterów, zadanie bojowe do wykonania,masa strzelanin, masa onelinerów… mieszamy wszystko, olewamy PG-13, którym wtedy nikt się nie przejmował i mamy świetny film, za jaki wciąż uważam „Następne 48 godzin”.
Eddie przychodzi do baru:
***
„Furia” [„Rage”]
Panie i Panowie, nie mam zielonego pojęcia, co to jest. Znaczy domyślam się, że to film z Garym Danielsem, ale o cóż w nim chodzi i dlaczego mam go w mojej kolekcji…
No jak to? Gary’ego Danielsa nie znacie? Gary urodził się w Anglii i jest znanym kickboxerem i aktorem kina kopanego. Zagrał w ponad 50 filmach, a Wy go nie znacie? Znany z kontrowersyjnego stylu walki wygrał w swojej kickboxerskiej karierze 22 walki, a 4 przegrał w tym 3 przez decyzje sędziów, którzy orzekali, że faulował.
Gary’emu Danielsowi poczciwie z oczu patrzy:
ale jako że zna muay thai, karate, taekwondo, aikido, judo i kilka stylów kung fu, to lepiej go nie wkurzać. Jeśli zaś chodzi o „Rage” to… ten tego… Prawicowa bojówka wybiera kalifornijskiego nauczyciela, jako idealny okaz do sklonowania na potrzeby swojej armii… Brzmi zachęcająco, nieprawdaż? A skoro mam ten film w kolekcji to znaczy, że musiał mnie czymś urzec. Tylko czym? Kojarzy mi się jakiś wybuch ciężarówki, ale pewności nie mam.
Gary Daniels kontra Jackie Chan w zupełnie innym filmie („City Hunter”). Nie, ta lasia to nie Jackie Chan 😉
***
„Billy Madison”
Billy (Adam Sandler) jest rozpieszczonym synem milionera, który nagle dowiaduje się, że cała fortuna ojca generalnie przejdzie mu koło nosa. Podejmuje więc wyzwanie – jako że całe dotychczasowe życie stronił od obowiązku szkolnego to ma spore zaległości w tym temacie a by udowodnić ojcu, że warto przepisać na niego majątek postanawia w końcu skończyć jakąś szkołę. Zaczyna od głębokiej podstawówki.
Adam Sandler Movie, ot taki gatunek filmu, który nawet znoszę aczkolwiek specjalnie za nim nie przepadam. Lubiłem Sandlera zanim zaczął zarabiać miliony. Dobry był w „Airheads”, dobry był w „Mixed Nuts”… Zatrzymajmy się na chwilę przy tym filmie, bo zdaje się trochę minie zanim dojdę do niego w moim spisie:
A potem od „Billy’ego Madisona” zaczęła się jego wielka kariera i już nie był taki fajny. Ale na szczęście nie zapomniał, że wypada od czasu do czasu pojawić się w jakimś mądrzejszym filmie, a nie tylko małpować w towarzystwie Roba Schneidera i zaskakująco Johna Turturro i Steve’a Buscemiego (co to się z chłopem porobiło…). I naprawdę zagrał w kilku filmach, które wyjątkowo przypadły mi do gustu. No ale to nie rozważania na ich temat, a tylko dwa słowa o „Billy Madisonie”.
No więc uważam „Billy’ego…” za średni film, który da się obejrzeć bez większego bólu, ale który niczym nie różni się od sztampowych komedii z Sandlerem, których naprawdę mnóstwo.
Miss Południowej Karoliny, dajesz:
Ten pan na końcu jest właśnie z „Billy’ego Madisona”. To tak na wypadek, gdyby ktoś nie wiedział.
***
„Gliniarz w przedszkolu” [„Kindergarten Cop”]
Najpierw grywali ogony często w niskobudżetowych bzdurach, potem byli ikoną kina ery Ronalda Reagana, a jeszcze potem przyszło im na myśl, że mogą zrobić karierę w komediach. Sylvester Stallone i Arnold Schwarzenegger, bo o nich mowa, przeszli z grubsza podobną drogę – tylko Arniemu wypalił ten pomysł z komediami. Choć w zasadzie na „Oscara” złego słowa nie dam powiedzieć… No, ale o tym kiedyś tam.
John Kimble (Arnie) jest twardym gliną z pięciodniowym zarostem i szotgunem pod pachą. Polując na narkotykowego króla zmuszony jest do tajnej misji, w której pracując pod przykrywką wciela się w przedszkolankę. Tutaj opisy tego filmu twierdzą, że ma w związku z tym przerąbane, ale ja myślę, że nie jest tak źle, w końcu ma w klasie parę brzdąców, którzy lepiej od niego mówią po angielsku.
„Gliniarza w przedszkolu” widziałem kilka razy (większość filmów widziałem kilka razy a teraz i tak coraz mniej z nich pamiętam – starość nie radość) i zawsze mi się podobał. Dobry to jest zatem film i spokojnie mogę go wrzucić na półkę pod tytułem „filmy, które oglądam, gdy mam ochotę coś obejrzeć a nie wiem, co chcę obejrzeć”. Pomysł na film jest bardzo dobry, kontrast znów działa jak należy („Bliźniacy”; nawiasem mówiąc bliźniaki z tego filmu miały prawie tak samo na imię jak Jules i Vincent z „Pulp Fiction” – Julius, Vincent; nie wiem po co to dodałem, chyba jako ciekawostkę nawet jeśli na taką nie bzmi), niektóre dzieciaki są rozbrajające (nie lubię słowa „dzieciaki”), a na dodatek jest sporo akcji, szczególnie na początku, bo film nie zaczyna się jak komedia i miałem nawet taki okres, że w jakiejś kompilacji widziałem Arniego wysiadającego z hamującego z piskiem opon samochodu i się zastanawiałem jak to możliwe, że nie widziałem tego filmu skoro wszystkie filmy z Arniem widziałem. Ot zapomniałem, że to z „Gliniarza…”, bo po tym fragmencie w życiu bym nie pomyślał, że jest z komedii o dzieciach z przedszkola. Ot takie wspominki.
A może po prostu w pirackiej erze video zasadniczo wszystko z Arniem i Sly’em się człowiekowi podobało. Bo tak po prawdzie to z dziesięć lat tego filmu nie widziałem.
(672)
Podziel się tym artykułem:
