×

MADE IN BOLLYWOOD

No dobrze, Skoro obejrzałem ciurkiem trzy bollywoodzkie produkcje, to warto o nich napisać dwa zdania. Bollywoodzki maraton zaczął się od:

„GDYBY JUTRA NIE BYŁO” [„KAL HO NAA HO” AKA „TOMORROW MAY NEVER COME”]

Naina (Preity Zinta), główna bohaterka filmu wraz z całą rodziną mieszka w Nowym Jorku. Ich życie zmienia się diametralnie wraz z przybyciem nowego sąsiada Amana (wielka gwiazda hinduskiego kina Shah Rukh Khan).

Styczności z kinem bollywoodzkim wiele do tej pory nie miałem (ze wskazaniem na wcale). Z tego co pamiętam oglądałem chyba tylko amerykańsko-hinduskie „Bride and Prejudice”, które jak to już kiedyś pisałem podobało mi się i złego słowa o nim nie powiem. Głównie więc z powodu „Bride…” nie bałem się tego maratonu, choć po godzinie zacząłem mieć inne zdanie na ten temat.

„Kal Ho Naa Hoo” zapowiadane jako super-film, okazało się prawdziwym nudziarstwem. Nie wiem czy to wina filmu, czy raczej dość krytycznie nastawionej widowni i dziesiątki kąsliwych uwag rzucanych w kierunku telewizora, ale fakt jest taki, że się wynudziłem i strach mnie ogarnął na myśl o kolejnych dwóch filmach. A należy zaznaczyć, że każdy z nich trwał po trzy godziny.

Możliwe, że ten film jest dobry i rzeczywiście oglądany w ciszy i spokoju łapie za serce, ale mnie nie było dane się o tym przekonać. Zresztą nie za bardzo chyba chciałem, bo wymagało to choć trochę wysiłku w ciągu pierwszych minut filmu co by ogarnąć te wszystkie związki między głównymi bohaterami. A, że było ich sporo to dałem spokój w zrozumieniu kto jest czyją babką i dlaczego tego lubi, a tego nie. No, a bez tego pozostało tępę gapienie się w ekran przez trzy godziny, po upływie których głośno westchnąłem z ulgi.

Pozytywów wiele nie zauważam. Ładne zdjęcia i to chyba wszystko. No może jeszcze parę zabawnych momentów (zamierzonych 🙂 ). Poza tym ciągła gadanina, mało prawdziwych Indii (w końcu akcja filmu dzieje się w Stanach), piosenki na jedno, średnio melodyjne kopyto… półtorej godziny by starczyło żeby wszystko opowiedzieć. Trzy to zdecydowanie za dużo.

PzS: 2(6) aczkolwiek zastrzegam sobie możliwość zmiany zdania.

*

„JESTEM PRZY TOBIE” [„MAIN HOO NA”]

Major Ram (Shah Rukh Khan, a jakże) zostaje wysłany do koledżu, aby zaopiekować się córką generała, a także odnaleźć swojego brata. Jako, że jest to misja tajna, to pojawia się tam jako student, który zamierza kontynuować przerwaną dawno naukę.

Ha! Nie na darmo „Jestem przy tobie” określane jest mianem „bollywoodzkiego Matrixa” – zasłużył sobie w pełni na to określenie. Po „Kal Ho Naa Ho” myślałem, że do rana zdążę zejść śmiertelnie z nudów, a tu niespodzianka – trailer oglądany na początku maratonu nie kłamał.

„Jestem przy tobie” to wybuchowa mieszanina wszystkiego. Osnową wątku jest dramat polityczny oparty na stosunkach hindusko-pakistańskich, stąd też sporo akcji rodem z „Mission Impossible” i wspomnianego wyżej „Matrixa”. Strzelaniny, pościgi samochodowe (no powiedzmy samochodowo – rowerowe 😉 ), fruwanie w zwolnionym tempie jak u Johna Woo – jedno jest pewne, nasi filmowcy choćby i się wysilili to by takiego trzygodzinnego fajerwerku nie nakręcili.

Oprócz akcji reszta jak to w Bollywood. Piękne dziewczyny (z Miss Świata w roli pani od chemii), miłosne intrygi, humor, świetne tym razem piosenki (melodyjne, takie jak lubię) – jednym słowem nie ma czasu na nudę.

PzS: 5(6)

*

„VEER-ZAARA” [„VEER-ZAARA”]

Veer Pratap Singh (sami się domyślcie jaki aktor go gra) od 22 lat siedzi w pakistańskim więzieniu. Pewnego dnia w jego celi pojawia się pani adwokat, która chce pomóc mu wyjść na wolność. Veer zaczyna opowiadać historię swojej miłości do pięknej Zaary (znów Preity Zinta).

Zachwycałem się ostatnio koreańskimi romansami, a teraz sporo dobrych słów powiem o romansie hinduskim. Nie aż tak dobrych jak o „Classic” czy „A Moment to Remember”, bo bezgranicznie zachwycony nie byłem, ale jak na ponad trzygodzinny film, który zacząłem oglądać o trzeciej w nocy, to i tak było nieźle.

Nie mam porównania do innych filmów tego typu (a do „Kal Ho…” porównywał nie będę, bo to inna, amerykańska bajka) ale jako forpoczta innych tego typu produkcji „Veer-Zaara” spisał się bardzo dobrze i zachęcił do kontynuacji przygody z Bollywood. Sprawa była ułatwiona, bo wszyscy niezainteresowani seansem posnęli i nie przeszkadzali w oglądaniu, ale i bez tego film obronił się sam. Nie uśpił mnie ani na chwilę i choć sprowokował kilka moich ironicznych komentarzy to ogólnie wyszedł na plus.

Głównym plusem filmu jest przede wszystkim opowiadana przez niego historia, której tajemnice do samego końca nie są rozwiązane. Jeśli tylko losy głównych bohaterów zaciekawią, to już do końca ciekawić będą. A, że ta ocierająca się o dramat sądowy historia okraszona jest kolorowymi hinduskimi krajobrazami, to dodatkowo ogląda się to wszystko bardzo przyjemnie i jeśli ktoś lubi ckliwe filmy to zawiedziony na pewno nie będzie. Jak to w hinduskich filmach i tutaj jest parę piosenek, ale zadziwiająco mało więc jeśli ktoś ma do nich uczulenie to nie powinien się martwić.

Ironiczne komentarze zachowam dla siebie, bo to zawsze najlepiej brzmi na żywo, a nie odgrzewane, no a poza tym nie wpływają wiele na ostateczną ocenę. PzS: 4(6) – byłoby wyżej gdyby nie niepotrzebne zamiłowanie hinduskich scenarzystów do przydługich dialogów.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004