Arabia Saudyjska. W strzeżonym osiedlu zamieszkałym przez pracowników amerykańskich firm dochodzi do dwóch zamachów bombowych. Czworo agentów FBI rusza na miejsce zamachu w celu przeprowadzenia śledztwa. Napotykają tam same kłody pod nogi.
Pamiętacie „Syrianę”? Podobał się Wam? No to chyba nie macie po co oglądać „Królestwa”. A może „Syriana” Was uśpiła? No to macie dobrą okazję na obejrzenie filmu o arabskiej ropie naftowej, który Was nie uśpi. Proste. A przynajmniej tak mi się wydaje.
Boże/Allachu (niepotrzebne skreślić) ile ja się namęczyłem, żeby napisać te dwa powyższe akapity. Coś ze mną nie tak. Znaczy jeszcze bardziej. Myśli zebrać nie mogę i przelać je w Notatnik. I jeszcze działa mi na nerwy klawiatura, w której prawy alt jest jakoś tak dziwnie umiejscowiony, że nie mogę w niego trafić (choć wygląda na to, że jest tam, gdzie i w każdej innej klawiaturze), a znak podziału linii jest zamiast górnej krawędzi większego entera. Na szczęście znak podziału linii mi tu niepotrzebny, w przeciwieństwie do pliterek. Ha! I mamy następny akapit. Jak ja lubię pisać o niczym przez cały akapit. Chcecie, żebym jeszcze o jakimś innym niczym napisał? No to mówcie, Q-promocja.
„Królestwo” to zrealizowana pod producenckim okiem Michaela Manna sprawna sensacja z „mannowski” zacięciem dokumentalnym. Choć film wyreżyserował Peter Berg, to myślę, że filmy Manna zna na pamięć, bo czasem można by się było pomylić kto jest reżyserem. Z jednej strony takie wtórne odtwórstwo znanego z bardzo dobrego „Very Bad Things” Berga to chyba nic dobrego (brak oryginalności często zabija), ale z drugiej skoro powstało sprawne widowisko sensacyjne, to dlaczego kręcić nosem. Jeśli ktoś lubi filmy Manna, to spokojnie może sobie obejrzeć „Królestwo” i może się nawet nabrać.
Jest w „Królestwie” trochę smętnej gadki o biednych Amerykanach, którzy siedzą komuś na podwórku i pretensje mają, że do nich strzelają, ale na szczęście ginie to wszystko w wartkiej akcji i braku dłuższych przestojów. Sposób filmowania sprawia, że każdy znajdzie tu coś dla siebie – miłośnicy akcji pooglądają sobie ładne (choć mało prawdopodobne) strzelaniny, a ci, którzy lubią National Geografic też nie powinni być niezadowoleni. Fajnie to ze sobą współgra, zresztą tak samo jak i w filmach Manna, który jak mało kto potrafi oddać miejski klimat osadzając go w sensacyjnej historii… Wiecie co, tak czytam, co pisze i się załamuję. Co ja pitolę za gópoty? Normalnie Kłopotowski od siedmiu boleści. Brrr. Ja chcę być znowu normalny!
Strzelają się, gonią, zabijają, klną, krwawią, a potem znowu strzelają. Czy taki film może być zły? Trochę to wszystko łopatologiczne i uproszczone (szlachetni Amerykanie, szlachetni Arabowie – patrzaj świecie, na pewno się dogadają, przecież to takie porządne chłopaki jedne i drugie!), ale o dziwo kończy się dość wyraźnym morałem, którego rzadko można spodziewać się po kinie stricte („stricte”? łoranyboskie!) sensacyjnym. 5(6) dam, bo dobre filmy ostatnio ciężko znaleźć, więc jak już się trafi coś powyżej średniej, to niech ma.
I nawet dzięki temu morałowi z końca filmu, nie napiszę teraz tego, co sobie myślałem podczas seansu, bo już nieaktualne. A chciałem napisać, że wszystko ładnie pięknie, ale po skończeniu seansu już wiele w głowie nie zostaje i po chwili przychodzi refleksja, że znów obejrzało się dwugodzinny lep na colę, popcorn i wpływy w kasie. Ale teraz już nie napiszę.
(583)
Podziel się tym artykułem: