Z nadzieją obserwuję serialowe premiery w poszukiwaniu czegoś nowego do zachwycania się i odszczekania, że złota serialowa era trwa i wcale się nie skończyła. Po obejrzeniu „The Returned” szukam dalej.
Choć akurat w przypadku tego serialu górą ponad nadzieją była ciekawość. Trudno się bowiem było spodziewać czegoś więcej po produkcji, która jest kalką serialu o ugruntowanej już pozycji – francuskiego „Les Revanants”. Poprzednie eksperymenty z kopiowaniem europejskich seriali w skali 1:1 (Broadchurch -> „Gracepoint”) niczego producentów nie nauczyły i najwyraźniej są zdania (producenci, nie eksperymenty :P), że skoro raz całkiem nie wyszło, to może za drugim razem będzie lepiej. Nie będzie, choć akurat niewykluczone, że serial w Stanach zrobi karierę, bo komu tam by się chciało oglądać jakieś francuskie pierwowzory. Nawet tak dobre jak „Les Revanants”, który akurat recki na Q-Blogu się nie doczekał, ale moje uznanie posiada.
Z „The Returned” w ogóle jest zagmatwana sprawa, bo już francuski serial oparty był na motywach filmu o tym samym tytule, a dopiero co w Stanach skończył się drugi sezon opartego na podobnym pomyśle „Resurrection” (choć powstały niby na kanwie powieści napisanej w 2013 roku; podaję datę, co by nie było, że może ta powieść była pierwowzorem wszystkiego). Po co więc pchać się w tak wykorzystany ostatnio temat? Szczególnie gdy mottem stacji, w której leci jest „bądź oryginalny”? Oto zagadka większa niż ta powracających zmarłych.
Bo jeśli jeszcze uchowaliście się bez wiedzy o ww. produkcjach, w „The Returned” do małego, malowniczo położonego miasteczka zaczynają powracać osoby zmarłe jakiś czas temu. Nieświadome tego, że często nie żyją od wielu lat, wracają jak gdyby nigdy nic do swoich bliskich. Zupełnie jakby wyszły po coś z domu i zaraz do niego wróciły. Nie trzeba dodawać, że budzi to wiele emocji wśród mieszkańców miasteczka, a przy okazji z każdym z powracających wiąże się jakaś głębsza historia.
Pomysł fajny, wykonanie w porządku, ale co z tego, skoro twórcy serialu (wszechobecny w napisach Carlton Lost Cuse) nie zadali sobie żadnego trudu ponad przepisanie scenariusza z francuskiego na angielski. Podobieństwa między obydwoma sięgają również aktorów – główna małolata z pierwszego odcinka jest bardzo podobna do swojego pierwowzoru. W związku z powyższym, każdy kto widział „Les Revanants” nie ma się co zabierać za „The Returned”, a i ci, którzy nie widzieli, powinni raczej sięgnąć po oryginał. Jeśli chodzi o mnie to daję cancela, przynajmniej do czasu, gdy ktoś nie powie, że coś się w fabule zmieniło. Albo do ewentualnego drugiego sezonu – ciekawe, jak dograna jest sprawa z prawami autorskimi. Drugiego sezonu „Les Revanants” ani widu, ani słychu (EDIT: a nie, zaraz, jest jakiś ZWIASTUN!) i w sumie nie wiadomo, czy w przypadku sukcesu Amerykanie będą sobie mogli pociągnąć to wszystko po swojemu.
Wracając jeszcze na koniec do francuskiego pierwowzoru – raczej nie spotkałem się w jego przypadku z negatywnymi opiniami. Oczywiście Amerykanie wszystko są w stanie spieprzyć, ale wygląda na to, że postanowili na wszelki wypadek nic nie ruszać. A to oznacza, że nie będą też poprawiać tego, co może nie do końca było dobre w pierwowzorze. Widać to już w pilocie. Mnie np. zawsze zastanawiało, dlaczego po pierwszym brutalnym morderstwie w nieprzyjaźnie wyglądającym przejściu podziemnym nie zrównano go z ziemią i nie postawiono czegoś innego, bardziej bezpiecznego. Wydaje mi się, że w każdym normalnym mieście po takim wydarzeniu zrobiono by wszystko, żeby zapewnić mieszkańcom bezpieczeństwo i nie kusić losu. Twórcy amerykańskiej wersji nie podzielili mojego zdania i żeby było jeszcze bardziej creepy zrobili z tego jakąś taką długą rurę. Bez sensu. Hej, kiedyś w tej rurze popełniono krwawe morderstwo, ale nie martwcie się, że w nocy jest tam pusto i przechodźcie na drugą stronę, kochani!
Podziel się tym artykułem: