No i ruszył Warszawski Festiwal Filmowy. Punktualnie o 9.30 z grubsza skończyło się pływanie pomiędzy nieznanymi tytułami i próba wybrania tych najlepszych z nich. Teraz pozostało trzymać kciuki za swoją intuicję, ewentualnie dopolować polecane przez innych tytuły. O takie np. jak „Let’s Sin”, który na WFF-ie poleci jeszcze dwa razy i na który bez strachu Was wysyłam, bo warto. Szczególnie że filmy Onura Ünlü u nas dorwać trudno i może to być jedyna okazja na seans. Szkoda, bo wychodzi na to, że ów turecki reżyser ma łepetynę do kina gatunkowego i poświęcić jego film na jakieś banalne „Maps to the Stars”, czy „The Drop”, które też lecą na festiwalu, no bezsęsu.
Nie ma takiego przysłowia, ale dla dobrej wróżby sam je sobie teraz wymyślę: jaki pierwszy film na WFF-ie, takie wszystkie inne. W myśl tego już do końca powinno być dobrze.
W meczecie zamordowany zostaje właściciel miejscowego sklepu żelaznego, który w wolnej chwili parał się lichwiarstwem. Do równoległego z policją śledztwa przystępuje cyniczny imam, który szybko odkrywa, że tropów jest więcej niż początkowo się wydawało. Chcąc nie chcąc wpada w sam środek niebezpiecznej rozgrywki, którą sam w najlepszym wypadku może przypłacić więzieniem.
Ocierający się o wiele wątków związanych z religią i wiarą „Let’s Sin” nie traktuje ich z nabożną czcią, a wykorzystuje do potrzeb kina rozrywkowego łączącego komedię z kinem noir. Główny bohater, a zarazem główna machina napędowa filmu (w pełni zasłużona aktorska nagroda dla Serkana Keskina na FF w Stambule) – imam – jest uosobieniem takiego właśnie podejścia do sprawy. Ma trzeźwe spojrzenie na świat, który traktuje z właściwą mu ironią i dystansem. W młodości był w wojsku i ćwiczył boks, a gdy trzeba siarczyście zaklnie. Jednym słowem jest bohaterem, którego kino uwielbia. Allaha traktuje z nabożną czcią, co nie przeszkadza mu korzystać ze swej pozycji w pełni wyrachowany sposób. „Jestem imamem, wystarczy jedna modlitwa i będzie pani miała przesrane”, mniej więcej tak załatwia swoje sprawy przed pracownicą banku, a to tylko jeden z przykładów.
Nie wystarczyłby świetny bohater, gdyby w parze z nim nie szło wszystko inne, co składa się na dobry film. Na szczęście i na to nie ma tu co narzekać. Detektywistyczna zagadka prowadzi nas w wiele różnych dróg i zakrętów dzięki czemu przy okazji możemy sobie pooglądać sporo tureckich zaułków, zakamarków, knajpek i majaczących w tle zabytków. Całości towarzyszy charakterystyczna dla takiego kpiarsko-sensacyjnego kina muzyka z przynajmniej jednym kawałkiem, który wywołuje ciary na plecach. Szczególnie że przygrywa podczas pierwszego morderstwa czyniąc tę scenę murowanym kandydatem do każdego zestawienia najlepszych scen śmierci, nawet jeśli nie ma w niej ani grama krwi.
„Let’s Sin” to film podobny do wyświetlanych w zeszłym roku na WFF-ie „Big Bad Wolves„ i „Heavenly Shift„. Mniej w nim makabry i napięcia, ale to w niczym nie przeszkadza, po prostu historia poprowadzona została inaczej i reżyserowi przyświecały nieco inne priorytety. Jedyny minus, jaki przychodzi mi do głowy to lekki spadek formy w środku filmu. Nagle zaczęło się go oglądać trochę gorzej. Być może dlatego, że namnożyło się naprawdę bardzo dużo wątków, którymi trzeba się było zająć odkładając na bok film. Dość powiedzieć, że ostatnie pół godziny seansu to ciągłe rozwikływanie każdej niewiadomej i każdego twista. Przy czym – jeszcze jedna słabość filmu, ale też związana z fabułą – na sporo rozwiązań samemu nie było sposób wpaść, bo albo wcześniej kamera nie pokazywała nam tego co widział imam, albo „zachował dla siebie” informacje, które gdzieś tam pozyskał. Trochę nie lubię takiego stawiania fabularnej sprawy – ułatwia reżyserowi zaskoczenie. Ale i tak 8/10
(1787)
Podziel się tym artykułem: